14 sierpnia 1980 roku załoga Stoczni im. Lenina w Gdańsku rozpoczęła strajk, domagając się przywrócenia do pracy zwolnionej dyscyplinarnie suwnicowej Anny Walentynowicz, działaczki WZZ, oraz podwyżki płac i dodatku drożyźnianego. Do protestu przyłączyły się największe zakłady Trójmiasta.
Trzy dni później powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, z Lechem Wałęsą, Andrzejem Gwiazdą, Anną Walentynowicz, Aliną Pieńkowską i Bogdanem Lisem na czele. Działacze MKS sformułowali 21 postulatów. W pierwszym żądano „akceptacji niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych”, następnie nierepresjonowania za poglądy, wolności słowa, ograniczenia cenzury.
Adrian Zandberg, komentując rocznicę rozpoczęcia strajku w Stoczni Gdańskiej, ocenił, że "w mediach odegra się, jak zwykle, trochę gorsząca, a trochę żałosna rocznicowa przepychanka, skłóceni starsi panowie będą sobie wypominać, kto noce spędzał w styropianie, a kto się tylko podszywa". Natomiast "jak zwykle będzie cicho o tym, czego chcieli strajkujący robotnicy".
"Otóż nie walczyli oni ani o pałace dla Kulczyków, ani o dotacje dla księdza Rydzyka" - zauważył polityk Razem na swoim profilu na Facebooku. Dodał, że strajkujący chcieli wolnych związków zawodowych, "uczciwej" telewizji, "zatrudniania według umiejętności, a nie legitymacji partyjnej", wolnych sobót i żłobków dla dzieci. "Dziś w znacznej części firm prawo do tworzenia związków jest fikcją. Za założenie związku ludzie są wyrzucani z pracy" - zauważył, jako przykład podając sprawę zwolnienia przez PLL LOT Moniki Żelazik. Komentując żądania "mediów publicznych, w których ludzie o różnym światopoglądzie mogą się wypowiedzieć na równych prawach" stwierdził, że "jak wygląda to dziś, nie trzeba nawet pisać".
Zandberg zwrócił też uwagę na "doprowadzone do perfekcji upartyjnienie państwa" przez Platformę Obywatelską oraz Prawo i Sprawiedliwość, a także "najdłuższe godziny pracy w Europie i umowy śmieciowe, na których nie ma żadnego urlopu".