Umilkły już echa dyskusji o znaczeniu i efektach szczytu NATO w Warszawie. Słusznie podkreślano wagę podjętych sojuszniczych decyzji. Ze względów oczywistych darzę ten szczyt także prywatną sympatią. Miałem bowiem to szczęście, że mogłem zaproponować i zaprosić naszych sojuszników do Warszawy.
Niezależnie jednak od tych czysto polskich, a nawet osobistych konotacji, chciałbym podkreślić, że aby właściwie ocenić znaczenie szczytu NATO w Warszawie i perspektywy sojuszniczego i narodowego życia po szczycie, wzmocnienia bezpieczeństwa całej flanki wschodniej, w tym Polski, należy spojrzeć na to wydarzenie w szerszym ujęciu – co było przed nim (Newport) i co może oraz powinno być po nim (Bruksela).
Spojrzeć wręcz jako na jeden z trzech kroków strategicznego procesu adaptowania się NATO do nowych warunków polityczno-strategicznych. Warunków, których nikt nie chce nazwać po imieniu, czyli... na nową zimną wojnę.
Wszyscy się zarzekają – od sekretarza generalnego NATO przez oficjeli sojuszu i państw członkowskich aż po z... drugiej strony barykady prezydenta Putina: my nie chcemy nowej zimnej wojny. My też jej nie chcemy... Nikt jej nie chce, a jednak ona już jest; już mrozi szyby w naszych oknach. Ale... po nowemu. Bo to nie jest duplikat znanej nam z XX wieku, klasycznej, pierwszej zimnej wojny.
Konsumowanie małymi kęsami
Ta nowa, XXI-wieczna, jest hybrydową zimną wojną. W niej nie idzie o kataklizm nuklearny na skalę globalną. W niej chodzi o „konsumowanie" przeciwnika małymi kęsami, aby za bardzo nie czuł, że już jest zjadany. Tylko od czasu do czasu pokazuje się dodatkowe narzędzie zaostrzenia w postaci taktycznej broni nuklearnej i słynnej już doktryny deeskalacji nuklearnej czy rozmieszczania rosyjskich rakiet z głowicami nuklearnymi w pobliżu granic NATO.