Został ogłoszony sportowcem roku 2016 przez amerykański magazyn „Sports Illustrated". Po raz drugi, pierwszy raz to wyróżnienie otrzymał cztery lata wcześniej, ale tym razem na pewno smakowało lepiej. W czerwcu poprowadził swój klub Cleveland Cavaliers do mistrzostwa NBA, a jego udział w tym sukcesie był ogromny. Zdominował tegoroczne finały, dostał nagrodę dla najlepszego zawodnika (MVP Finałów). A przecież Cavs (skrócona nazwa Cavaliers) przegrywali już 1:3 w rywalizacji do czterech zwycięstw. Żadna drużyna w historii NBA nie odrobiła w finałach takiej straty, a Cavs mieli za przeciwników ekipę Warriors, która miała za sobą fantastyczny sezon zasadniczy: odnosząc 73 zwycięstwa i tylko dziewięć razy przegrywając, pobiła rekord legendarnych Chicago Bulls z Michaelem Jordanem, Scottiem Pippenem i Dennisem Rodmanem w składzie.
Kiedy zabrzmiała końcowa syrena, LeBron James padł na kolana na parkiet hali w Oakland, gdzie rozegrano decydujące starcie. Był autentycznie wzruszony, płakał, utonął w objęciach kolegów, a po chwili wykrzyknął do mikrofonu rozmawiającej z nim reporterki: „Cleveland, this is for you" („Cleveland, to dla ciebie"). Tysiące kibiców Cavs oglądało to na wielkim telebimie ustawionym obok hali. To prowincjonalne amerykańskie miasto nie cieszyło się z mistrzostwa przez kilkadziesiąt lat. Koszykarze nie zdobyli go nigdy wcześniej, a futboliści Browns ostatnio w 1964 roku.
Zdrajca jest w mieście
Niecałe sześć lat wcześniej był w Cleveland wrogiem publicznym numer jeden. Przyjechał do Quicken Loans Arena – hali swojego byłego klubu – jako zawodnik Miami Heat. Był 2 grudnia 2010 roku. Na ten dzień fani Cavs mobilizowali się od początku sezonu. Ochrona musiała zastosować specjalne środki bezpieczeństwa. Kibice mieli plakaty z napisami „Zdrajca jest dzisiaj w mieście", „Błagaj o litość" i podobne w tym stylu, bo te bardziej obraźliwe zostały skonfiskowane przed meczem. Buczeli z całych sił, kiedy tylko LeBron dotykał piłki, obrażali jego matkę, a gdy nie trafiał, radość była tak wielka, jakby ich drużyna wygrywała mistrzostwo. Lokalny dziennikarz sportowy uznał, że to był najbardziej wściekły tłum w historii sportu. Jeden z komentatorów telewizji TNT przewidywał przed meczem, że James albo zagra bardzo źle, albo bardzo dobrze, bo emocje są tak duże, że nie może to być zwyczajny mecz w jego wykonaniu. Miał rację. „King James" był wielki, zdobył 38 punktów i poprowadził Heat do efektownego zwycięstwa.
To przyjęcie w Cleveland nie wzięło się z niczego. Parę miesięcy wcześniej James był zawodnikiem Cavs, urodził się w Akron, które dzieli od Cleveland kilkadziesiąt kilometrów. Kibice nie wyobrażali sobie, że kiedykolwiek opuści rodzinne strony. Miał odmienić słabych Cavs i poprowadzić ich do upragnionego tytułu. Owszem, zrobił z nich czołową drużynę ligi, ale mistrzostwa im nie dał (raz było blisko, ale przegrali finały). Zniechęcony kolejnymi niepowodzeniami oświadczył, że odchodzi do Miami Heat. Przed kamerami telewizji ESPN powiedział dokładnie, że „przenosi swoje talenty na South Beach" – zwłaszcza to zdanie zostało uznane za aroganckie i nie na miejscu, bez klasy i stylu. Cleveland to prowincjonalne, smutne miasto, jego populacja spadła od 1950 roku z 900 tysięcy do 400 tysięcy mieszkańców. A facet, który dotąd dostarczał tym ludziom nieco rozrywki i nadziei, z szelmowskim uśmiechem oświadcza, że przenosi się do luksusowej dzielnicy zblazowanego Miami. Jest przy tym zadowolony z siebie, mówi o wyzwaniu, tłumaczy, że chce po prostu zdobywać mistrzostwa i że nie ma żadnych wątpliwości związanych z przenosinami do nowego klubu. Ta deklaracja przeszła do historii amerykańskiego sportu jako „Decyzja".
Fani Cavs byli wściekli, palili jego koszulki, niektórzy płakali, nagrania można do dziś zobaczyć na YouTubie. Nie tylko fani. Właściciel klubu, biznesmen Dan Gilbert, opublikował na stronie internetowej Cavs list otwarty do koszykarza. Życzył mu wszystkiego najgorszego. Nazywał „byłym bohaterem", „narcyzem" i „zdrajcą", pisał o nielojalności. „Nie zasłużyliście, by zostać tak tchórzliwie zdradzonymi" – zwracał się do kibiców. Obiecał, że prędzej Cavs zdobędą mistrzostwo bez Jamesa niż „samozwańczy król" zdobędzie je w Miami – wybił to drukowanymi literami i zapewniał kibiców, że mają to jak w banku. Przeliczył się, gwiazdor już dwa lata później świętował mistrzostwo w Miami, a rok potem kolejne. A do Cleveland wróciły chude lata.