Jan Maciejewski. Bohaterowie Sandora Maraia czyli o sile obcości

Nie był burmistrzem, ale od jego decyzji i postępowania zależał los całego miasta. Mieszkało w nim wielu bogatszych od niego, ale żaden z nich nie był choćby w połowie tak wpływową postacią jak Gábor Garren.

Publikacja: 23.11.2018 17:00

Jan Maciejewski. Bohaterowie Sandora Maraia czyli o sile obcości

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Człowiek, który był artystą. Całą swoją siłę, o którą ani nie zabiegał, ani w nią nie wątpił, zawdzięczał właśnie temu. Niczego nie stworzył, jego dzieło nie przybrało żadnej materialnej postaci, ale nikt z tych, którzy go znali, nie miał wątpliwości, że jest artystą. Dziełem Gábora Garrena był sposób, w jaki kochał i jadł, chorował i umierał. Im bardziej było nieuchwytne, tym stawało się potrzebniejsze jego odbiorcom.

O tym, czy coś jest sztuką, czy nie decydują tylko dwie rzeczy: konstrukcja i styl. Nie ma nic dziwnego w tym, że artysta nie tworzy nic innego poza własnym życiem. Dziwne i nienaturalne jest raczej to, że dzieło musi być zamknięte w książkach, obrazach i kompozycjach, żeby zostać za takie uznane. Jak gdyby narodziny i śmierć nie były wystarczająco mocną i przekonującą formą. Ale na tym polegała przecież pierwsza próba, jaką przeszedł Gábor Garren, by stać się artystą. Wymknął się z kleszczy uznania i oceny. Był religijny w ostatecznym, oczyszczonym ze wszystkiego, co potrzebne tylko przez chwilę i tylko po to, by z czasem stać się zbędnym, sensie. Jedyne oczy, których wzrok czuł na sobie i uznawał, należały do Boga. Nigdy nie został naśladowcą, należał tylko do siebie i swojego dzieła. Nie przypiął do klapy marynarki żadnego znaczka, nie potrzebował się pokrzepiać myśleniem o sobie w liczbie mnogiej.

Wiedział, że sztuka, niezależnie od tego, czy ma pozostać w stanie czystym, czy nabrać materialnego kształtu, jest w ostateczności kwestią prostych decyzji i rozróżnień. Wiedzą o tym, kiedy należy się śmiać, a kiedy milczeć. Co trzeba doceniać, a na co pluć. Że nie można się obrażać, ale też nigdy nie wolno przestać się gniewać. I jak bardzo trzeba sobie cenić własną niepewność, nie zagłuszać jej przykładem pierwowzorów, ani żelazną logiką idei. Że od przestrzegania reguł ważniejsza jest wierność stylowi. A porzucić go jest największą ze zdrad, jakich można się dopuścić.

Drukarnia nut, której właścicielem był Gábor Garren, od dawna pozostawała nieczynna. Ale żadnemu z mieszkańców miasta nie przeszło przez myśl uznać ją za niepotrzebną. Mijając ją, myśleli raczej ze wstydem o kompozytorach, którzy nie piszą muzyki wartej tego, żeby ją drukować. Drukarnia nie pracowała, ale wciąż działała. Była centralnym punktem miasta, ale nie jak sklep mięsny czy zakład fryzjerski, a bardziej kościół, obok którego wystarczy przejść, żeby przypomnieć sobie o istnieniu innego świata. Kiedy do miasta Gábora Garrena przybyli obcy, żeby je zająć i sobie podporządkować, on zdecydował, że trzeba wydać bal. Gdy tamci przejmowali urzędy i obsadzali strategiczne punkty, miasto tańczyło. Wyraźniej nie mogło powiedzieć im, że nigdy go nie zdobędą, na zawsze pozostaną obcy. Ich obcość zawsze będzie większa od posiadanej siły.

Mija właśnie 30 lat od pierwszego, pełnego wydania pięciotomowego cyklu Sándora Máraiego „Dzieło Garrenów". Historii o artyście bez dzieła i jego rodzinie. Doprowadzając do jego publikacji na kilka miesięcy przed śmiercią, Márai wydał wreszcie osąd nad czasem, w którym żył, i którego nie potrafił ścierpieć. Bo najdokładniejszą miarą jakości epoki są ludzie uznawani w niej za wpływowych. Ci, którzy odkryli strunę, którą trzeba poruszać, żeby społeczeństwo wydało odpowiedni dźwięk. „Dzieło Garrenów" jest o tych, którzy są jak świecące punkty widoczne podczas nocnego lotu samolotem. Tych, dzięki którym wiadomo, że minęło się już morze i leci nad lądem, że jest gdzie wylądować. A jeśli ich zabraknie, trzeba będzie krążyć w powietrzu aż do wyczerpania paliwa.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Człowiek, który był artystą. Całą swoją siłę, o którą ani nie zabiegał, ani w nią nie wątpił, zawdzięczał właśnie temu. Niczego nie stworzył, jego dzieło nie przybrało żadnej materialnej postaci, ale nikt z tych, którzy go znali, nie miał wątpliwości, że jest artystą. Dziełem Gábora Garrena był sposób, w jaki kochał i jadł, chorował i umierał. Im bardziej było nieuchwytne, tym stawało się potrzebniejsze jego odbiorcom.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Luna, Eurowizja i hejt. Nasz nowy narodowy sport
Plus Minus
Ubekistan III RP
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności