Sanger w 1916 roku zalecała płukanie pochwy lizolem i dwuchlorkiem rtęci, niemniej lata 60. to już nie czas „piekła kobiet" opisywanego przez Boya-Żeleńskiego, kiedy to za jedyny środek antykoncepcyjny służył plasterek cytryny....
Oczywiście. Antykoncepcja uczyniła kobietę niezależną od naturalnej seksualności. Niemniej twierdzenie, że seksualność nie ma konsekwencji oraz jest identyczna u obu płci niesie z sobą dramatyczne skutki, szeroko już opisane.
Jakie to skutki?
„Wyzwolenie seksualne" przyniosło prawdziwy raj! Tyle że mężczyznom. Od tysięcy lat marzyli, by mieć dostęp seksualny do jak największej liczby kobiet, bez żadnych zobowiązań i konsekwencji. Ale kultura i religia trzymały ich na smyczy.
Kobietom też nie wypadało uprawiać seksu na pierwszej randce. Teraz mogą.
I co z tego? „Gdy prawo umożliwiło szybki rozwód bez orzekania o winie, trzy czwarte moich kolegów porzuciło swoje stare żony i ożeniło się z młodszymi" – wspominał niedawno z rozrzewnieniem znajomy profesor z Harvardu. Sądzi pani, że działa to w obie strony? Nastąpiła jednocześnie brutalizacja wzajemnych relacji, także seksualnych. Jednym z największych kłamstw ruchu radykalnie feministycznego jest np. twierdzenie, że małżeństwo zniewalało kobiety.
A nie było tak?
Nie. Bo jeśli już „zniewalało", to obie strony – nakładając na nie obowiązki. Ideologia „wyzwolenia" degraduje sens dyscypliny i podporządkowania zachcianek wartości wspólnej. Wybieramy luźny związek, by w razie takiej chęci użyć klawisza „exit". Ba, nawet wchodząc w (rozerwalny przecież) układ prawny, zabezpieczamy się pieczołowicie, bo nikt nikomu nie ufa.
Angelina Jolie i Brad Pitt umówili się ponoć, że kto pierwszy zdradzi, traci majątek i prawo do opieki nad dziećmi.
Widzi pani, dawniej trenowano nas do społecznych ról na rzecz wspólnoty małżeńskiej. W kulturze liberalnej zaś wyznacznikiem życiowej satysfakcji jest „realizacja siebie" z absolutną kontrolą nad swoim losem. Konsekwencją jest tratowanie dziecka nie jako daru, lecz wyboru lub kłopotu. Stąd idea, jakoby abortowanie płodu było absolutnym prawem kobiety, czyli „prawem człowieka".
O prawo do aborcji walczyły kobiety...
Które kobiety? Istnieje przecież wiele feminizmów. Obok wersji lewicowo-liberalnej mamy radykalnie inny, potężny feminizm chrześcijański. Sufrażystki też walczyły o prawa wyborcze. Aborcja jednak była dla nich wyrazem męskiej dominacji nad kobietami. Inaczej dla drugiej fali, która przeszła w latach 60. Betty Friedan, pisząc klasyczną dziś „Mistykę kobiecości", dała feminizmowi marksistowskie uzasadnienie...
Przypomnijmy: jesteśmy na zamożnym amerykańskim przedmieściu. Mąż w pracy, dzieci w szkole, a ona, patrząc na pustą ulicę, pyta siebie: czy to wszystko, co mnie w życiu czeka?
Friedan uznała, że problem polega na patriarchalnym wtłoczeniu kobiety w rolę „kury domowej" bez możliwości pracy zawodowej i spełniania ambicji poza domem. I że czas się z tego wyzwolić. Przyjęła jednak jedno błędne założenie.
Jakie?
Że dom i macierzyństwo nie mają wartości samoistnej, a rozwój zawodowy to istota równości. Tymczasem stan ducha bohaterki „Mistyki kobiecości" nie różnił się specjalnie od stanu większości mężów, którzy ślęcząc w biurze nad papierami i popatrując w okno, zadawali sobie pytanie każdego mężczyzny po 40.: czy to wszystko, co w życiu osiągnąłem? Kobietę wyzwoliła bardziej technologia niż feminizm. Obowiązki domowe zajmujące babciom cały dzień naszym matkom zabierały już tylko kilka godzin, pozostawiając wolny czas...
...na realizację zawodową.
Tak. Tyle że z czasem ta „możliwość" stała się feministycznym wymogiem realizacji na obu tych płaszczyznach, co do dziś budzi kobiecą konsternację. Wmawiając im, że tylko praca zawodowa ma znaczenie i wyznacza status społeczny, feminizm wykonał brudną robotę za brutalny turbokapitalizm szukający nowych pracowników. Wierzy pani, że jakakolwiek kobieta „realizuje się", układając towar w Biedronce za kilka groszy?
Nie wiem.
Życie mądre zawsze jest polifoniczne i brak pełnej realizacji na jednym polu rekompensuje realizacja na innym. Kobieta, mając dziś równe prawa, może wszystko, lecz w pewnym momencie musi wybrać, bo nie sposób realizować się wszędzie. Mężczyzna nie ma zaś takiego wyboru, jest zatem bardziej „wolny" i ma więcej czasu. Dziecko trzyma bowiem klucz do życia zdecydowanej większości kobiet.
Friedan w późniejszych pracach uznała, że aktywizacja zawodowa kobiet nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Zamiast wyzwolenia nałożyła na nie bowiem podwójne obciążenie: pracy zawodowej i w domu.
Amerykańskie kobiety w latach 60. miały jeszcze inny problem: co się stanie, gdy poświęcę się karierze zawodowej (a muszę być samowystarczalna, bo małżeństwo już mnie nie chroni) i zajdę w ciążę? Nie było wtedy solidnego prawa pracy i ciężarne po prostu zwalniano. Stąd żądanie aborcji, zalegalizowanej w USA w 1973 roku. Prawo to jednak stopniowo stało się żądaniem aborcji na życzenie, pod hasłem „Mój brzuch, moja sprawa". I nawet ojciec dziecka stał się tu jedynie petentem...
Wie pan, jest taka powieść S. Larssona „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"... Ale czy nie mówił pan, że ruch aborcyjny to przecież męska robota?
Męska, bo drugim napędzającym go motorem była „radosna twórczość seksualna" rewolucji kulturowej. Brak dyscypliny i etyki seksualnej wywołał chaos niechcianych ciąż, rozwodów, tragedii dzieci. Aborcja zaś stała się wyborem podsuwanym przez mężczyzn, bo był to często jedyny sposób ucieczki od zobowiązań. Pisał o tym w gorzkiej książce „Ręka Boga" Bernard Nathanson, lekarz i proaborcyjny aktywista, który po latach pracy w klinice aborcyjnej stał się jej zagorzałym przeciwnikiem.
W dokumencie „Zaćmienie umysłu" pokazał na ekranie jak ćwiartuje się podczas zabiegu abortowany płód. Wróćmy jednak do feminizmu. Mamy teraz trzecią falę...
Nazwijmy ją gender-feminizmem. Przypomnę, że „gender" znaczy tyle, co płeć kulturowa. Czyli to, jacy jesteśmy jako płcie we wzajemnych relacjach, określa kultura. Cóż, z punktu widzenia zdrowego rozsądku to banał. Tyle że gender-feminizm poszedł dalej, twierdząc, że różnice te nie są próbami wzajemnego dopasowania, ale że nie mają sensu. Są za to objawem opresji, definiując „kulturowo" kobietę do ról nierównych mężczyznom. I że tożsamość płciowa to czysty wybór.
No tak, w podręczniku szkolnym dzieci widzę, że jak mamusia gotuje, to tatuś naprawia rower (dawniej czytał gazetę).
Ok. Ale czy to opresja? Czy raczej podział sił przyjęty w antropologii judaistycznej czy chrześcijańskiej, a uznany jako komplementarny przez małżonków? Gdzie w tym feminizmie jest w takim razie jest ów „punkt dojścia", w którym relacje między „genderami" będą równe? Jeżeli rozmontujemy mądrość kultury, religii i doświadczenia ludzkiego, „wyzwalając" się od nich jako od narzuconych „genderowych" ról znaczy to, że punktem dojścia jest absolutna równość we wszystkich sferach i sposobach życia kobiet i mężczyzn.
Tak nie jest.
Ale kobiety, które się przed tym bronią, traktowane są jako posiadaczki „fałszywej świadomości", z której należy je „wyzwolić". Tymczasem jeśli uznamy, że ideologia ta jest warunkiem równości to państwo sprawiedliwe musi narzucić politykę społeczną ją realizującą. To źródło prawa wymuszającego tzw. gender mainstreaming w UE.
Chodzi o włączenie zasady równości w główny nurt polityki...
...i walkę bez końca. Programy edukacyjne, mikroregulacje prawne, „praca nad świadomością" itd. Czy wie pani, jak przekształcane są prawa? Choćby prawo do prywatności: w USA rozumiane było niegdyś jako brak ingerencji w życie prywatne. Potem przedefiniowano je na prawo do ochrony każdego prywatnego stylu życia przed publicznym i prywatnym wartościowaniem.
Uważam się za słonia i nikomu nic do tego?
Otóż to. W 1992 roku sędzia Sądu Najwyższego USA orzekł, że każdy ma publicznie gwarantowane prawo sformułowania swojej własnej koncepcji życia, relacji do świata, kosmosu itd. Z tak zdefiniowanego prawa do prywatności wywiedziono tzw. prawa reprodukcyjne, obejmujące wszystkie decyzje dotyczące seksualności i preferencji seksualnych. Tylko że formułując prawo w oderwaniu od moralności czy szerszego celu społecznego można przedefiniować wszystko.
Sama decyduję, kim jestem: mężczyzną, kobietą, hybrydą tych dwóch?
Albo że chce pani być homo albo trans. „Tak definiuję mój styl życia i go wybieram". Konsekwencją tej zmiany było np. uznanie w USA małżeństwa homoseksualnego za konstytucyjne. Przy czym nie jest to rozszerzenie równościowego prawa do małżeństwa na pary homoseksualne, ale zdefiniowanie na nowo antropologii dotychczasowego małżeństwa, które przestało być tym samym chronione przez prawo.
Dlaczego to redefiniuje małżeństwo?
Bo nawet wprowadzenie ślubu cywilnego w XVIII wieku nie podważyło istoty związku małżeńskiego zakładającej, że istnieje fundamentalny rdzeń oparty na komplementarności płci w celu stworzenia dobrego środowiska do wychowania dzieci, spełniania potrzeb emocjonalnych i ekonomicznych małżeństwa. Dawniej pełniło ważną funkcję społeczną, teraz ma służyć zaspokojeniu emocjonalno-seksualnych potrzeb pary, narzucając też nowy sposób widzenia świata.
Bez przesady.
Proszę pomyśleć: nie chodzi tu przecież o uznanie praw publicznych homoseksualistów, ale o unieważnienie jakiejkolwiek różnicy płci jako zasadniczej dla istoty małżeństwa. A rodzi to gigantyczne konsekwencje polityczno-prawne dla wielu innych relacji: wolności religijnej, edukacji. Czego mamy uczyć nasze dzieci? Ale to nie wszystko. Z punktu widzenia tak rozumianego prawa inne przekazy muszą być podejrzane lub delegitymizowane jako nieuwzględniające radykalnej zasady równości i sprawiedliwości.
No właśnie. „Czarny marsz" miał być reakcją na polityczną próbę ograniczenia prawa do aborcji jako prawa kobiety...
Tymczasem spór toczy się na głębszym poziomie. To starcie światopoglądów. Europa liberalna marzy dziś o wyzwoleniu do zwierzęcości, „dobrym dzikusie", o którym pisał przed laty J.J. Rousseau. Jednak jeśli nie kieruje nami obiektywna idea dobra i porządek moralny niezależny od ludzkich preferencji, pozbawieni jesteśmy kompasu innego niż własne emocje, sentymenty i „chcenie". Mało tego, w takiej wizji świata reguły politycznej poprawności i „moralnego" życia dyktują...
...Najsilniejsi?
Owszem. Ekonomicznie, kulturowo, medialnie. Po co mieliby zginać kark, by szanować słabszych, skoro wobec braku uniwersalnych punktów odniesienia, zawsze są w stanie jakoś uzasadnić swoje racje, narzucając je? Pokolenie '68 jako pierwsze uznało ludzkość za zdolną do samozdefiniowania, samooświecenia i samozbawienia. Co za pycha!
Prof. Andrzej Bryk jest prawnikiem i historykiem idei, profesorem nadzwyczajnym na Wydziale Prawa i Administracji UJ. Doktoryzował się z myśli liberalnej w doktrynie Daniela Bella. Ostatnio opublikował m.in. „Konstytucjonalizm. Od starożytnego Izraela do liberalnego konstytucjonalizmu amerykańskiego" (2013).
Czytaj więcej:
"Polacy mają problem z zaufaniem społecznym"
Coaching: ratunek czy kuglarstwo
Seniorzy z turbodoładowaniem