Małe wojny ojczyźniane

Naturą rosyjskich wojen, podobnie jak polskich, jest trauma. O ile jednak my mamy do niej powody, bo polskie wojny z reguły przynosiły klęski, o tyle rosyjska trauma towarzyszy zwycięstwom, i to tym najbardziej spektakularnym.

Publikacja: 13.11.2015 00:00

Małe wojny ojczyźniane

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

W rosyjskich wojnach sukces jest na drugim planie. Liczy się przede wszystkim ofiara: to ona jest w centrum celebracji wojny, to ona jest osią, wokół której obraca się jak na karuzeli cały rosyjski martyrologiczny teatr. I nieważne, czy jest tą ofiarą pojedynczy poeta ginący w górach Kaukazu, czy wyrżnięte przez wroga dywizje. Nieważne nawet, czy za ofiarą szła klęska czy zwycięstwo. Liczy się sakralność ofiary wynikająca z poświęcenia dla ojczyzny. To poświęcenie wynosi na ołtarze. Staje się lekcją dla pokoleń. Wzorem do naśladowania.

Czujecie w tym paradoks? O ile bowiem w innych kulturach czci się zwycięzców, o tyle w Rosji (i nie jest nam w tym do wielkiego sąsiada daleko) nauczycielem sztuki życia jest martwy bohater. A martwi, jak wiadomo, mają jedną wielką zaletę: milczą, w ich imieniu wypowiadają się zaś kapłani wojny, czyli przywódcy narodowi. I w ten sposób koło się zamyka.

Liderom narodu potrzebne są wojny, by były ofiary. One dają moralną legitymację do sprawowania władzy i okazję do przemawiania w ich imieniu. Niekoniecznie na tematy jakoś blisko związane z wojną. Legitymacja moralna działa szeroko, jest po prostu niczym innym jak tytułem do władzy.

Proszę wybaczyć ten przydługi wywód, ale świat zazwyczaj się śmieje, a rzadko rozumie fenomen tych nieskończenie napuszonych militarnych defilad, które przewalają się ulicami Moskwy i innych rosyjskich miast, pełnych chrzęstu gąsienic, podniosłych pieśni, salutujących czołgistów i trzymanych na sztorc sztandarów. Pełnych wiwatujących ludzi i wystawianych jak małpki w zoo, obwieszonych orderami weteranów. Ci ostatni to żywy dowód faktyczności wojny. Wszak szli do boju z bohaterami, jedli z nimi gorzki żołnierski chleb, pili frontową herbatę, trzymali na kolanach ich głowy, gdy ci z przestrzelonymi płucami odchodzili do narodowego panteonu.

Ktoś powie: halabardnicy na scenie teatru rosyjskiej martyrologii, ale ja będę się upierał, że wiele, wiele więcej. Nie to jest jednak ważne. Ważne jest pytanie: jakie ten spektakl władzy ma szanse na przetrwanie w czasach nowoczesnych? W dobie wojen hybrydowych, globalizacji, internetu, portali, podcastów i wszystkiego, co rozrywa na strzępy tradycyjny model zarządzania ludzkimi sumieniami. Czy rosyjski martyrologiczny teatr przetrwa?

Kreml bez wątpienia robi wszystko, co może, by przedłużyć jego egzystencję. To w tym celu przejęto niemal wszystkie tradycyjne media: gazety, radio, telewizje. To właśnie na ten cel przeznacza się gigantyczne budżety, tworzy chwilowe legendy, jak choćby medialny humbug wokół nowego czołgu t-14 „Armata". Ludzie mają być przekonani, że ta władza, jak (niemal) wszystkie poprzednie, obroni i uratuje, wygra z wrogiem i prócz produkcji kolejnych martwych bohaterów da narodowi słuszne poczucie historycznego triumfu.

Tak działa Kreml. Takie są jego plany. Ale jest jeszcze rzeczywistość, jakże mocno skarlała. Gdzież te wielkie triumfy generalissimusa Putina? – pytają po cichu Rosjanie. Zagarnięcie małej jak chusteczka do nosa Osetii Południowej? Rajd czołgami po przedmieściach Tbilisi? Bezkrwawe zajęcie Krymu? Wojna na Ukrainie, o której nawet głośno nie wolno powiedzieć, że jest prowadzona?

Gdzie wielkie zwycięstwa? Interwencja w Syrii, której skutkiem był synajski zamach na pasażerski samolot z Bogu ducha winnymi turystami? Jedyne, co może zabić Putina, to marna skala jego wojskowych operacji. Wojny, które nie są spektakularne ani chwalebne. Wojny ciche i podłe, marne i małe. Ale może to dla nas lepiej, że są właśnie takie?

W rosyjskich wojnach sukces jest na drugim planie. Liczy się przede wszystkim ofiara: to ona jest w centrum celebracji wojny, to ona jest osią, wokół której obraca się jak na karuzeli cały rosyjski martyrologiczny teatr. I nieważne, czy jest tą ofiarą pojedynczy poeta ginący w górach Kaukazu, czy wyrżnięte przez wroga dywizje. Nieważne nawet, czy za ofiarą szła klęska czy zwycięstwo. Liczy się sakralność ofiary wynikająca z poświęcenia dla ojczyzny. To poświęcenie wynosi na ołtarze. Staje się lekcją dla pokoleń. Wzorem do naśladowania.

Pozostało 83% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Luna, Eurowizja i hejt. Nasz nowy narodowy sport
Plus Minus
Ubekistan III RP
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności