Ćwierć wieku temu fizyk Lee Smolin zaproponował nowe spojrzenie na kosmologię. Skorzystał przy tym z rozważanej od niedawna w nauce koncepcji multiwersum (wieloświata), wedle której nasz Wszechświat jest tylko jednym z idącego w zyliony rojowiska wszechświatów o różnych parametrach fizycznych. Na jej potwierdzenie nie ma na razie żadnych dowodów poza intuicyjnymi: jak Słońce nie jest jedyną gwiazdą, a Galaktyka jedyną formacją gwiezdną, tak i zamieszkiwany przez nas Wszechświat należałby do wielkiego zbioru takich jak on obiektów. Jak liczny byłby to zbiór? Czy bylibyśmy w nim typowi, czy mieścilibyśmy się poza normą? Odpowiedzi na ten temat dopiero się rysują.
Kluczową rolę w rozważaniach Smolina odgrywają czarne dziury. Żeby zrozumieć ten fenomen, który zadziwia nawet zawodowych astrofizyków, wyobraźmy sobie gwiazdę kilkakrotnie bardziej masywną od naszego Słońca. Każda gwiazda jest unoszącym się w przestrzeni reaktorem termojądrowym, który wypromieniowuje energię powstałą w jej wnętrzu z syntezy jąder wodoru i helu. W rezultacie reakcji jądrowych wewnątrz gwiazdy powstają cięższe pierwiastki, jak azot, tlen czy węgiel, a także promieniowanie gamma. Zanim jednak przebije się ono ku powierzchni, upływa kilkadziesiąt lat, a miliardy zderzeń z innymi cząstkami tak wyhamowują kwanty gamma, że powierzchnię gwiazdy opuszczają już jako światło widzialne.
Zachwiana równowaga
Przez całe swe życie gwiazda – im masywniejsza, tym krótsze – pozostaje w równowadze pomiędzy dwiema siłami. Od powierzchni działa olbrzymia grawitacja, usiłująca ścisnąć obiekt do jak najmniejszych rozmiarów; od środka rozpiera ją ciśnienie produkowanego bez ustanku promieniowania. Dopóki nie brakuje wodoru i helu, dopóty promieniowanie przeciwstawia się grawitacji. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy gwiazda starzeje się i paliwa jądrowego nie jest już pod dostatkiem. Równowaga pomiędzy grawitacją a promieniowaniem zostaje zachwiana, olbrzymie kawały materii walą się od powierzchni w głąb, konstrukcja gwiazdy tego nie wytrzymuje i często kończy się to największym we Wszechświecie pokazem fajerwerków – wybuchem supernowej. Gwiazda obserwowana do tej pory jako blada kropka emituje w krótkim czasie tak olbrzymie ilości energii, że przez kilka miesięcy widać ją w sąsiednich galaktykach. Wybuchając, likwiduje ewentualne planety w swoim otoczeniu, a sąsiednie układy planet częstuje przenikliwym promieniowaniem o niezwykłej intensywności. Gdyby w układach tych istniało życie rozumne, po wybuchu bliskiej supernowej można by już o nim mówić w czasie przeszłym.
Po tym pokazie gwiazda znika z nieboskłonu, tracąc gwałtownie na jasności. Część jej materii rozprasza się, dając później początek nowym gwiazdom; reszta albo skupia się w gwiazdę neutronową, albo tworzy czarną dziurę. Ta ostatnia zawiera tyle skoncentrowanej materii, że jej gęstość osiąga wartości nigdzie indziej niespotykane, a prędkość ucieczki z jej powierzchni przekracza prędkość światła. W efekcie żaden obiekt materialny, a nawet samo światło, nie jest w stanie się od niej oderwać i dla reszty kosmosu znika ona bezpowrotnie. Jest zresztą wątpliwe, czy czarna dziura ma powierzchnię, gdyż ze zrozumiałych względów nikt do niej nie zajrzał.
Czarna dziura jest prawdziwym kosmicznym potworem. Jej powstaniu towarzyszy wytworzenie tzw. horyzontu zdarzeń, czyli strefy, z której ucieczka nie jest już możliwa. Taka gwiazda traci stopniowo na jasności i w krótkim czasie znika. Często otacza ją dysk akrecyjny, utworzony z materii ciał, które rozwaliła i po części wessała do swego wnętrza, a także bijące na wiele lat świetlnych strugi, zwane dżetami. Seansom astronomicznym czarnych dziur towarzyszy emisja przenikliwego promieniowania rentgenowskiego i gamma.