Wyzwoliciele

Mieszkańcy witali swych wybawców, goszcząc ich, czym kto miał, jak kto umiał i mógł – wspominał oficer 1. Dywizji Pancernej. – Zdawało mi się, że jestem na balu.

Publikacja: 30.08.2019 18:00

Witryna sklepu w Moerdijk (Holandia), jednej z miejscowości na szlaku 1. Dywizji, listopad 1944 r.

Witryna sklepu w Moerdijk (Holandia), jednej z miejscowości na szlaku 1. Dywizji, listopad 1944 r.

Foto: NAC

To była mała porcelanowa popielniczka z wymalowanymi czerwonymi makami – suwenir wręczony pomarszczoną drżącą ręką. Marian Walentynowicz – przed wojną autor rysunków dla dzieci, aktualnie korespondent wojenny przy 1. Dywizji Pancernej – podziękował za prezent „pomarszczonej, siwowłosej staruszce" i poszedł dalej, by odebrać kieliszek koniaku z anonimowej ręki wysuniętej z piwnicznego okienka.

„Jeżeli ludność północnej Francji witała nas gorąco, a nawet miejscami entuzjastycznie, to o Belgach można powiedzieć, że poszaleli z kretesem" – napisano w kronice 1. Pułku Artylerii Motorowej.

Triumfalny marsz pułku ciągnął się przez całą Belgię. Artylerzystom myliły się nazwy kolorowych miasteczek i zadbanych wsi. Niezliczone ilości owoców, kwiatów lądowały na czołgach i w samochodach; serwowano calvados, koniak i wina. „Belgowie byli bardzo serdeczni, gościnni, mili. Dziewuchy mieli bardzo ładne. Cholera, dziewczyny to mieli ładne!" – wspominał Kazimierz Psuty.

Obok brytyjskich, amerykańskich i „ciężkich doborem barw" flag belgijskich pojawiły się w oknach szyte w ostatniej chwili flagi biało-czerwone, a przy tym okrzyki: Vive la Pologne! „– Wiecie co? – mówił do żołnierzy ten sam Kazimierz Psuty – Tam gorzałą częstują, burmistrz i jacyś radni witali mnie jako oswobodziciela! – Jak się dowiedzieli, że tam jest tak dobrze, to (a to niedziela była) cała pięćdziesiątka poszła do miasta. Każda knajpa nasza!".

Relacja Psutego dotyczy Lichtervelde, miasteczka leżącego w połowie drogi między Ypres i Gandawą. „Gdy o północy wjechałem na rynek miasta Ypres – pisał zastępca dowódcy 3. Brygady Strzelców płk Władysław Dec – zdawało mi się, że jestem na balu. Wdzięczni za wyzwolenie mieszkańcy, zachłystując się wolnością, witali swych wybawców, goszcząc ich, czym kto miał, jak kto umiał i mógł. A mieli znakomite trunki. Wypity na głodno francuski armaniak szumiał mi w głowie do rana".

A rano, w pochmurny dzień 7 września 1944 r., całe Ypres czekało na niezwykłą uroczystość. Ludzie mimo deszczu wylegli na ulice i kierowali się w stronę rynku. A tam gen. Maczek uroczyście wprowadzał burmistrza miasta do ratusza. W księdze honorowej miasta generał postawił swój zamaszysty podpis „tuż po nazwisku marszałka Focha z r. 1918".

We środę zdobyto Ypres, w czwartek czołgi 24. Pułku Ułanów i piechota 8. batalionu odbiły z rąk niemieckich Thielt. Odbiły...

W każdym wyzwalanym mieście tłum cichł nagle i chował się strwożony do domów, kiedy tylko gdzieś w pobliżu rozległy się strzały. Tak było w Ypres i Thielt, i w Gandawie... „Wjechało się w kraj bez flag, przez ulice zasypane świeżymi gruzami, śmierdzącymi spalenizną, jak Normandia – pisał anonimowy żołnierz 1. Dywizji [...] Miasto czekało na ulicach, wsłuchując się w odgłosy walki, stopniowo przesuwającej się ku północy. Gwizdaniem i krzykiem przyjmowało samochody wiozące w tył wychudłych jeńców, groźnych spadochroniarzy niemieckich w cętkowanych kurtkach. Milczeniem pełnym grozy i żalu jeepy z noszami, na których obandażowanych, pokrwawionych, brudnych od potu i kurzu, wieziono rannych Polaków. Tych, którzy zapłacili teraz za uśmiechy, kwiaty i biało-czerwone chorągiewki na ulicach Gandawy".

Nierzadko śmiech i radość mieszkańców zdobywanych miast i w Belgii, i w Holandii zmieniały się w lament i łzy. A działo się tak, bo tłumy nie chciały słuchać ostrzeżeń.

O siódmej rano cicho otworzyły się okiennice. Mężczyzna w średnim wieku wyjrzał przez okno. Przyglądał się przez chwilę leżącym w jego ogrodzie żołnierzom, wreszcie odwrócił się, a do polskich uszu doszło jego wołanie: „Alianci przyszli!". Z sąsiednich domów wylegli Holendrzy. W tłumie znalazł się kilkuletni chłopiec. Szedł z ojcem w stronę czuwających przy karabinie żołnierzy, dwóch przyjaciół. W ręku Holender niósł dzban z gorącą kawą. „Ci żołnierze to twoi oswobodziciele. Podziękuj im za to, pocałuj ich" – powiedział do syna. Świst pocisku zlał się z eksplozją. „Zginęli obaj przyjaciele, zginął Holender. Wylała się gorąca kawa, zmieszała się z polską i holenderska krwią".

Ta scena miała miejsce podczas operacji wyzwolenia Bredy. Natarcie ruszyło przed świtem 29 października 1944 r. W kolejnych dniach opanowano miasto i odepchnięto Niemców na tyle, by ich artyleria nie była już groźna dla mieszkańców.

Breda świętowała. „Ulice zapchane wiwatującymi mieszkańcami, kwiaty i festyny, a wystawy sklepów oblepione napisami w języku polskim: Dziękujemy Wam Polacy". Euforia wybuchła z nową siłą, kiedy gen. Maczek wprowadził do ratusza szanowanego przez mieszkańców mera von Stolbego. „Jesteśmy Wam, Polacy, głęboko wdzięczni za Wasz udział w wyzwoleniu nas. Nie zapomnimy tego nigdy. My, Holendrzy, zawsze czuliśmy wielką sympatię dla Waszego Narodu".

„Na razie objawiała się ta wdzięczność szałem radości na ulicach miasta, tymi napisami »Dziękujemy Wam Polacy« w każdym oknie wystawowym, gościnnością iście holenderską, która przechodziła granicę przysłowiowej staropolskiej gościnności, najlepszymi kwaterami dla żołnierza polskiego". Potem przyszła w postaci honorowego obywatelstwa dla wszystkich żołnierzy dywizji, brązowego medalu wybitego z okazji wyzwolenia i nadania 8. baonowi miana Strzelców Brabanckich. Wreszcie przybrała najbardziej osobistą formę: „wielu żołnierzy dywizji znalazło tu przyjaciół, wielu znajdzie wkrótce dom i rodziny" – pisał gen. Maczek.

Szczera wdzięczność Belgów i Holendrów była miłą nagrodą za trud frontowy. A jednak zgasła ona wobec niespodzianki, jaka spotkała Polaków na ziemi nieprzyjaciela, w Niemczech. Było to już wiosną, kiedy w kwietniu 1945 r. ruszyła ostatnia ofensywa.

12 kwietnia dowódca 2. Pułku Pancernego ppłk Stanisław Koszutski odebrał informacje o jakimś obozie, gdzieś niedaleko miasteczka Ter Apel po niemieckiej stronie bliskiej granicy. Jeden z miejscowych zapewniał, że w obozie znajdują się Polacy. Nie wiedział tylko, czy byli to jeńcy wojenni czy więźniowie polityczni.

Nie było wątpliwości, trzeba było jechać. Czołg, dwa scout-cary, motocyklista i jeep o godz. 14 wyjechały z Ter Apel. Korespondent wojenny Marian Walentynowicz dołączyli do grupy na własną prośbę.

Kiedy zbliżali się do obozu, odezwała się broń maszynowa nieprzyjaciela. Kanonada trwała jednak krótko. Kiedy sherman dowodzony przez ppłk. Koszutskiego zdemolował drewnianą bramę, Niemcy się poddali.

Podpułkownik, pewien podoficer i wszędobylski Walentynowicz ruszyli w głąb obozu. Z przeciwka nadchodziła niewysoka postać ubrana w żołnierski płaszcz i furażerkę z barwami 7. Pułku Ułanów, krzycząc:

„– English? Français? Americano? Kanada? Sind sie?

– Polacy, Polacy – panienko. 1-sza Dywizja Pancerna, kochanie – krzyczy Witkowski.

– Polacy! O Boże, Polacy! A my tu z Armii Krajowej. Z powstania. Z Warszawy".

„Mój widok początkowo jakby przestraszył więźniarki – pisał Walentynowicz – gdy nagle rozlega się okrzyk: »Maryś, Maryś!«, i ktoś wybiega z tłumu i rzuca mi się na szyję. Przecież to Ala, Ala Gebethnerowa (...) znana automobilistka, żona mego przyjaciela, współwłaściciela sławnej firmy wydawniczej, Tadeusza Gebethnera".

Gdy tylko wieść o pojawieniu się polskich żołnierzy rozniosła się po obozie, plac apelowy wypełnił się setkami kobiet w różnym wieku. Już po chwili cały był udekorowany równymi szeregami kobiet. Kiedy wszystkie baraki zameldowały kpt. Marii Mileskiej stan, ta z kolei zwróciła się do Koszutskiego: „Melduję posłusznie batalion kobiet z obrony Warszawy. Stan 1716 żołnierzy na placu. 20 w izbie chorych i 7 niemowląt".

Tymczasem Koszutski przeszedł powoli przed szeregami. „Na żadnym przeglądzie nie śledziły mnie tak oczy żołnierzy ani tak w żołnierskie oczy nie patrzyłem. A jest w co patrzeć. Oczy są przeważnie niebieskie i przeważnie bardzo młode. Oczy przeważnie we łzach! Ja również już dobrze nie widzę, trochę jak przez mgłę". Łzy pojawiły się w oczach pozostałych, żołnierzy coś ściskało za gardło, bo to były Nasze Dziewczyny.

Wystawa plenerowa „Generał Stanisław Maczek i jego żołnierze" będzie udostępniona bezpłatnie w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu 66 (przy pl. Zamkowym) od 3 do 28 września 2019 r., a następnie, od 11 października do 3 listopada, w Bredzie, przy okazji obchodów 75. rocznicy wyzwolenia miasta.

Zwiedzający zobaczą nieznane zdjęcia, obejrzą fragmenty kronik wojennych, posłuchają nagranych wspomnień żołnierzy 1. Dywizji Pancernej, a nawet samego gen. Maczka. Można się z nich dowiedzieć nie tylko tego, jak przebiegały poszczególne bitwy w 1939 i 1944 r., lecz także jak wyglądało życie codzienne na froncie i w koszarach: co żołnierze jedli, jak spędzali wolny czas, jak sobie radzili z wszechobecną śmiercią i tęsknotą za pozostawioną w kraju rodziną.

Narracja prowadzi zwiedzających od początku kariery wojskowej Stanisława Maczka aż po serię zwycięskich bitew z 1944 r. Na końcu poznajemy powojenne losy żołnierzy, z których część założyła rodziny na Zachodzie, część zaś, mimo niebezpieczeństw wynikających z podporządkowania Polski Związkowi Sowieckiemu, zdecydowała się wrócić do ojczyzny.

Ekspozycję przygotowano w trzech wersjach językowych: holenderskiej, angielskiej i polskiej.

Kurator: Wojciech Kalwat

Koncepcja i scenariusz wystawy: Wojciech Kalwat, prof. Michał Kopczyński

Współpraca przy koncepcji: Lena Dąbkowska, Agata Krok, Sebastian Pawlina, Anna Piekarska, Aleksandra Rodziewicz, Karolina Wichowska

Koncepcja plastyczna, projekt wykonawczy, realizacja i montaż: Sowa-Szenk

Patroni medialni: „Rzeczpospolita", Telewizja Polska, Polskie Radio, Polska Agencja Prasowa, „Mówią Wieki", „Sieci", „wSieci Historii", dzieje.pl

Więcej informacji: www.muzhp.pl

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

To była mała porcelanowa popielniczka z wymalowanymi czerwonymi makami – suwenir wręczony pomarszczoną drżącą ręką. Marian Walentynowicz – przed wojną autor rysunków dla dzieci, aktualnie korespondent wojenny przy 1. Dywizji Pancernej – podziękował za prezent „pomarszczonej, siwowłosej staruszce" i poszedł dalej, by odebrać kieliszek koniaku z anonimowej ręki wysuniętej z piwnicznego okienka.

„Jeżeli ludność północnej Francji witała nas gorąco, a nawet miejscami entuzjastycznie, to o Belgach można powiedzieć, że poszaleli z kretesem" – napisano w kronice 1. Pułku Artylerii Motorowej.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków