To była mała porcelanowa popielniczka z wymalowanymi czerwonymi makami – suwenir wręczony pomarszczoną drżącą ręką. Marian Walentynowicz – przed wojną autor rysunków dla dzieci, aktualnie korespondent wojenny przy 1. Dywizji Pancernej – podziękował za prezent „pomarszczonej, siwowłosej staruszce" i poszedł dalej, by odebrać kieliszek koniaku z anonimowej ręki wysuniętej z piwnicznego okienka.
„Jeżeli ludność północnej Francji witała nas gorąco, a nawet miejscami entuzjastycznie, to o Belgach można powiedzieć, że poszaleli z kretesem" – napisano w kronice 1. Pułku Artylerii Motorowej.
Triumfalny marsz pułku ciągnął się przez całą Belgię. Artylerzystom myliły się nazwy kolorowych miasteczek i zadbanych wsi. Niezliczone ilości owoców, kwiatów lądowały na czołgach i w samochodach; serwowano calvados, koniak i wina. „Belgowie byli bardzo serdeczni, gościnni, mili. Dziewuchy mieli bardzo ładne. Cholera, dziewczyny to mieli ładne!" – wspominał Kazimierz Psuty.
Obok brytyjskich, amerykańskich i „ciężkich doborem barw" flag belgijskich pojawiły się w oknach szyte w ostatniej chwili flagi biało-czerwone, a przy tym okrzyki: Vive la Pologne! „– Wiecie co? – mówił do żołnierzy ten sam Kazimierz Psuty – Tam gorzałą częstują, burmistrz i jacyś radni witali mnie jako oswobodziciela! – Jak się dowiedzieli, że tam jest tak dobrze, to (a to niedziela była) cała pięćdziesiątka poszła do miasta. Każda knajpa nasza!".
Relacja Psutego dotyczy Lichtervelde, miasteczka leżącego w połowie drogi między Ypres i Gandawą. „Gdy o północy wjechałem na rynek miasta Ypres – pisał zastępca dowódcy 3. Brygady Strzelców płk Władysław Dec – zdawało mi się, że jestem na balu. Wdzięczni za wyzwolenie mieszkańcy, zachłystując się wolnością, witali swych wybawców, goszcząc ich, czym kto miał, jak kto umiał i mógł. A mieli znakomite trunki. Wypity na głodno francuski armaniak szumiał mi w głowie do rana".