Takie populistyczne hasła i buńczuczne zapowiedzi trafiły przede wszystkim do uboższej części filipińskiego społeczeństwa i to ono masowo zagłosowało na Duterte. Choć w 2015 roku w kraju odnotowano roczne tempo wzrostu PKB na poziomie prawie 6 proc., to wciąż 1/4 ze 100-milionowej populacji archipelagu żyje poniżej granicy ubóstwa, a ponad 2 miliony Filipińczyków opuściło ojczyznę w poszukiwaniu pracy. Wysoki jest również poziom nierówności dochodowych między garstką bogatych a resztą społeczeństwa.
Do tego dochodzą jeszcze problemy polityczne. Jak przypomina na swoich łamach „Foreign Policy", po obaleniu w 1986 roku krwawej dyktatury Marcosa nowe rządy brutalnie dławiły wszelkie przejawy oporu, a obywatele przez lata byli świadkami masakr protestujących dziennikarzy, studentów, farmerów i przedstawicieli związków zawodowych. Manila wysyłała wojsko przeciwko ludności, żeby odebrać jej bogate w zasoby naturalne ziemie. Zupełnie jakby rządy Marcosa wciąż trwały.
Do tego wszystkiego na realizacje wciąż czeka kilka dużych reform, m.in. rolna, a wielu polityków, w tym dwóch byłych prezydentów, było bohaterami głośnych afer korupcyjnych. Cały ten miejscami niewydolny system cementują miejscowe elity, które od kilkudziesięciu lat wpływają na filipińską scenę polityczną. Rodrigo Duterte przedstawił się jako antysystemowiec, jedyny sprawiedliwy, który w prosty sposób uzdrowi państwo, i lud go pokochał. Oligarchia za to patrzy na niego ze strachem i złością.
Trzeci spoza systemu
Odchodzący prezydent Filipin Benigno Aquino III podczas kampanii wyborczej nazwał Duterte przyszłym dyktatorem i porównał go do Adolfa Hitlera. Po tym jednym zdaniu widać, jak wrogi stosunek do burmistrza Davao ma filipiński establishment, którego Aquino jest reprezentantem. Filipinami od lat de facto rządzą bogate i potężne oligarchiczne rody nazywane hacendero. Dziennik „Inquirer" cytuje byłego ministra gospodarki Celito Habito, który wyliczył, że tylko w 2011 roku majątek 40 najbogatszych familii wzrósł o 13 miliardów dolarów, czyli kwotę równą ponad 75 proc. wzrostu PKB za ten rok.
– To potomkowie obszarników, którym Amerykanie na początku XX wieku, w czasie gdy Filipiny były ich kolonią, powierzyli część władzy. Od tamtego czasu ich wpływy i majątki tylko rosną. Dzisiaj 80 proc. miejsc w parlamencie należy do tych rodów i ludzi z nimi związanych – tłumaczy dr Lubina. Możni dzielą się stanowiskami burmistrzów, senatorów i gubernatorów, a ich władza przechodzi z ojca na syna, z matki na córkę.
Najlepiej obrazuje to przykład ustępującego prezydenta, który jest synem byłej prezydent Corazon Aquino i senatora Benigno Aquino. Do klasy wyższej należeli też dwaj główni kontrkandydaci Duterte w wyborach – Manuel Roxas oraz Grace Poe. Pierwszy jest wnukiem byłego prezydenta, a druga to senator.
Od uzyskania niepodległości w 1946 roku Filipińczycy, chcąc nie chcąc, uczestniczą więc w tej specyficznej formie demokracji i głosują na wielkie rody oraz ich reprezentantów. Zdarza się jednak taki czas, kiedy społeczeństwo mówi: dość, i masowo oddaje swój głos na kandydata demagoga spoza systemu, outsidera. W historii były dwa takie przypadki. Duterte jest trzecim.
W 1965 roku mandat prezydenta naród powierzył Ferdinandowi Marcosowi. Po początkowo demokratycznych rządach i wielu reformom polityk wprowadził stan wyjątkowy, rozwiązał parlament i rozpoczął krwawe dyktatorskie rządy. W 1986 roku w wyniku rewolucji został obalony i z pomocą Amerykanów uciekł na Hawaje, gdzie zmarł w niesławie. Jego 21-letnie rządy wyniszczyły kraj gospodarczo, a ich skutki są odczuwalne do dzisiaj.
Drugim prezydentem społecznego buntu został w 1998 roku Joseph Estrada. Jeden z najsłynniejszych filipińskich aktorów z charakterystycznym cienkim wąsikiem zdobył serca najuboższych wyborców głównie dzięki swoim rolom. Grał lokalnych Robin Hoodów pomagających biednym. Jego populistyczne rządy skończyły się jak kiepski dramat. W 2001 roku po oskarżeniach o defraudację państwowych pieniędzy został poddany procedurze impeachmentu i stracił władzę.
Teraz nadszedł czas burmistrza Davao. Zdaniem dr. Michała Lubiny najważniejszą sprawą po wygranych przez Duterte wyborach nie jest to, czy rzeczywiście zrealizuje swoje obietnice zabijania przestępców, ale jakie będzie miał relacje z oligarchią. – Zarówno Marcosa, jak i Estradę obalono z poparciem możnych rodów. Jeśli będzie próbował się porozumieć z oligarchią, ma szanse na stabilne rządy. Jeśli jednak postanowi iść z nią na wojnę jak Marcos i zagrozić jej interesom, kraj czeka chaos – ostrzega ekspert.
Fakt, że Duterte ciepło wypowiada się o Marcosie i chce spełnić swoje obietnice, może oznaczać, że Filipiny czeka wyjątkowo krwawa prezydentura.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95