Mściciel z Filipin

Rodrigo Duterte wywalczył prezydenturę za pomocą ostrego języka i brutalnych metod walki z przestępczością. Obrażał papieża, obiecał publiczne wieszanie bandytów i zabicie własnych dzieci, jeśli te będą brały narkotyki.

Aktualizacja: 28.05.2016 13:57 Publikacja: 25.05.2016 13:19

Rodrigo Duterte w nieco wystudiowanym namyśle nad kartką wyborczą: komisja w wiejskiej szkole, 9 maj

Rodrigo Duterte w nieco wystudiowanym namyśle nad kartką wyborczą: komisja w wiejskiej szkole, 9 maja

Foto: AFP

Filipiny. Ulicą jednego z miast jedzie kolumna samochodów obwieszona narodowymi flagami i plakatami ze zdjęciem krótko ostrzyżonego żwawego 70-latka. Przejazd prowadzi nieduża ciężarówka z zadaszoną platformą, na której wraz z grupką ludzi stoi ubrany w białą koszulkę polo mężczyzna, którego twarz jest na plakatach. Tłum podbiega do samochodu, wrzeszczy i próbuje złapać mężczyznę za rękę.

Takie sceny towarzyszą kolumnie aż do miejsca, w którym ma się odbyć wiec. Po wyjściu z auta mężczyzna wchodzi na podwyższenie, bierze mikrofon i jakby od niechcenia mówi: „W ciągu dwóch–trzech miesięcy zobaczycie pełne trumny. Ciała przestępców nie będą się w nich mieściły. Są tu jacyś właściciele zakładów pogrzebowych? Teraz będzie najlepszy moment na rozpoczęcie tego biznesu. Zapewnię wam zmarłych". Setki ludzi zebrane przed sceną zaczynają wiwatować.

Mężczyzna drapie się po głowie i dodaje: „Jeśli jakiś policjant zostanie oskarżony o zabicie czterech baronów narkotykowych, niech powie, że ja mu kazałem. Tak, wydałem taki rozkaz. I co z tym zrobicie? Wsadźcie mnie do więzienia, jeśli potraficie". Tłum wybucha śmiechem.

To tylko jeden z przykładów tego, co i jak mówił w kampanii wyborczej Rodrigo Duterte jako kandydat na prezydenta Filipin. Dzięki ostrej retoryce zwyciężył i za miesiąc obejmie swój urząd. Niektórzy przekonują, że teraz złagodnieje, inni ostrzegają: jego dotychczasowe życie pokazuje, że spełni swoje zapowiedzi.

Szwadrony śmierci

Duterte zapytany podczas kampanii wyborczej, dlaczego używa wulgarnego i prostackiego języka, odpowiedział, że nie jest członkiem filipińskich elit i wypowiada się zgodnie ze swoją naturą. Jednak jako syn gubernatora prowincji Davao należy do klasy wyższej, choć rzeczywiście daleko mu do arystokraty. Urodzony w 1945 roku w mieście Maasin na południu wyspy Leyte, od najmłodszych lat uchodził za twardziela.

W 2002 roku magazyn „Time" pisał o nim, że choć jako dziecko był wątłej postury, nie unikał bójek i dzielnie znosił lanie od rodziców. Kiedy miał pięć lat, wraz z rodziną przeprowadził się do miasta Davao na wyspie Mindanao, gdzie rozpoczął edukację. Po szkole Duterte, zamiast wracać do domu i bawić się zabawkami, wolał zwiedzać miejskie zaułki z młodocianymi łobuzami.

W 1972 roku, zaliczając po drodze dwukrotne wyrzucenie z innych szkół, ukończył studia prawnicze na prowadzonej przez benedyktynów uczelni San Beda College. Podczas jednego z wieców wyborczych przyznał, że kiedy był na ostatnim roku, postrzelił swojego kolegę, bo ten śmiał się z jego pochodzenia etnicznego. Mimo tego incydentu otrzymał dyplom i rozpoczął pracę jako jeden z zastępców prokuratora miasta Davao.

W tym mniej więcej czasie z jego związku z byłą stewardesą Elizabeth Zimmerman na świat przyszła dwójka dzieci. Starszy syn Paolo i młodsza córka Sara. Duterte piął się powoli po szczeblach prawniczej kariery, kiedy w 1986 roku w kraju wybuchła tzw. rewolucja różańcowa, która obaliła wieloletniego prezydenta i dyktatora Ferdinanda Marcosa.

Na fali porewolucyjnych zmian Duterte, będący wówczas wiceprokuratorem miejskim, został wybrany na p.o. wiceburmistrza. Dwa lata później wygrał wybory i został burmistrzem Davao, a także ojcem drugiego syna, Sebastiana. Zapytany w 2002 roku przez dziennikarzy filipińskiej gazety „Inquirer" o to, jak potoczyła się jego kariera, odpowiedział: „Nigdy nie myślałem, że będę burmistrzem. Nawet w najśmielszych snach tego nie przypuszczałem".

Kiedy obejmował urząd, Davao było w światowej czołówce miast z największym wskaźnikiem zabójstw na jednego mieszkańca. Wszelkiego rodzaju przestępstwa były tu taką codziennością, że złośliwie nazywano je azjatycką Nikaraguą. Po 28 latach rządów Duterte miasto stało się jednym z najbezpieczniejszych na całych Filipinach, choć metody, jakimi osiągnął ten sukces, budzą duże kontrowersje.

Niemal równolegle z objęciem urzędu przez burmistrza, który wypowiedział bezwzględną i brutalną wojnę przestępcom, w mieście powstały tzw. szwadrony śmierci. Grupy uzbrojonych mężczyzn, często poruszających się na motocyklach, mordowały każdego, kogo podejrzewano o łamanie prawa: dilerów, włamywaczy, złodziejaszków, a nawet dzieci ulicy. Human Right Watch szacuje, że ofiarami tych działań padło łącznie ponad tysiąc osób. Według raportów tej organizacji do szwadronów należeli byli członkowie komunistycznej partyzantki oraz bandyci chcący uniknąć kary. Na czele mieli stać emerytowani albo czynni oficerowie policji, którzy zapewniali im broń i wskazywali cele.

Całe przedsięwzięcie było opłacane z miejskiej kasy. Rodrigo Duterte nigdy wprost nie przyznał się do kontaktów ze szwadronami, choć jego wypowiedzi sugerowały, że był z nimi powiązany, a nawet jest dumny z ich działalności. W 2009 roku w rozmowie z ówczesną prezydent kraju powiedział: „Dobre miejskie praktyki to zabijanie". O jego pełnym zaangażowaniu i wsparciu dla zabójców jest przekonany Phelim Kine, dyrektor Human Right Watch na Azję, który w wywiadzie dla „The World Post" powiedział: „Duterte jako burmistrz chwalił te morderstwa i zachęcał do popełniania kolejnych. Kilka razy w radiu przeczytał nazwiska osób, które uważał za kryminalistów. Potem wielu z tych ludzi ginęło".

„Foreign Policy" przypomina, jak burmistrz, we właściwy dla siebie sposób, zareagował na tę krytykę: „Do wszystkich amerykańskich organizacji o miękkich sercach, które litują się nad bandytami: Chcecie posmakować sprawiedliwości w moim stylu? Przyjedźcie do Davao i spróbujcie pohandlować narkotykami. Dokonam waszej publicznej egzekucji".

Spoliczkowany policjant

Dzięki takim wypowiedziom i temu, co się działo w jego mieście, burmistrz zyskał pseudonim Duterte Harry, będący nawiązaniem do filmowego „Brudnego Harry'ego" (Dirty Harry), który bezwzględnie rozprawiał się z przestępcami. Żeby, jak sam mówi, zapobiec łamaniu prawa, wprowadził w mieście kilka restrykcyjnych przepisów, zakazujących m.in. publicznego picia alkoholu po ustalonej godzinie i samotnego wychodzenia dzieci na ulice po zmierzchu.

Duterte znalazł też sposób na skorumpowanych policjantów. Uznał, że jeśli funkcjonariusze dostaną darmowe artykuły spożywcze, nie będą już więcej chcieli brać łapówek. Za jego rządów założono też, działającą 24 godziny na dobę, linię alarmową łączącą wszystkie służby, podobną do naszego numeru 112.

Burmistrz, jak przystało na prawdziwego szeryfa, dwa razy w tygodniu wybierał się na przejażdżki motocyklem po Davao. Chciał w ten sposób osobiście sprawdzić czy wszystko w mieście idzie po jego myśli. Podczas jednego z takich rajdów miał spoliczkować policjanta, który upił się podczas służby.

Z czasem Duterte stał się dla mieszkańców jedynym i ostatecznym sędzią, oskarżycielem, obrońcą i wykonawcą wyroków. Przez to przylgnął do niego kolejny pseudonim: The Punisher (na wzór komiksowego mściciela, który na własną rękę wymierza sprawiedliwość).

Mimo tak typowego dla macho podejścia do życia Rodrigo Duterte podczas swoich rządów pokazał też trochę inne oblicze. W mocno katolickim społeczeństwie filipińskim wspierał ugrupowania LGBT. To za jego kadencji pozwolono homoseksualnym kandydatom na start w lokalnych wyborach. Po podpisaniu odpowiedniego rozporządzenia burmistrz zapewniał: „Wierzę, że rada miejska jest organem, w którym zasiadają ludzie, którzy mają reprezentować innych ludzi. Dlatego każdy musi być w niej obecny". Podobnie, jako jeden z pierwszych polityków w kraju, powołał urzędy wiceburmistrzów mających reprezentować prawa mniejszości etnicznych i religijnych, np. muzułmanów.

Tuż przed wyborami prezydenckimi dziennikarze „The Telegraph" wybrali się do Davao, żeby zapytać mieszkańców, co myślą o swoim burmistrzu i człowieku, który za chwilę może zostać głową państwa. Linda Abudna, która prowadzi niewielką piekarnię, z zapałem mówiła im: „Był świetnym burmistrzem. To prawdziwy człowiek ludu. Jedynie przestępcy muszą się go obawiać". Inna kobieta opowiadała: „Zmienił nasze miasto z przestępczej twierdzy w jedno z najbezpieczniejszych miejsc w całym kraju. Ludzie z innych części Filipin też chcą takiej zmiany".

Azjatycki Trump

Wśród tych peanów na cześć „Duterte Harry'ego" znalazły się i gorzkie słowa matki, która przez jego politykę straciła czterech synów. Clarita Alia powiedziała dziennikarzom: „Może i moi chłopcy mieli kłopoty z prawem, ale to nie usprawiedliwia ich zamordowania w biały dzień na ulicy. Tak się żyło w Davao pod rządami Duterte. Chcę, by Filipińczycy wiedzieli, na jakiego człowieka głosują".

Problem w tym, że wiedzieli i właśnie dlatego na niego oddali głos.

Podczas jednego z wieców wyborczych pod koniec zeszłego roku kandydat na prezydenta Rodrigo Duterte postanowił w żartobliwy, jego zdaniem, sposób skomentować wizytę papieża Franciszka na Filipinach i ogromne korki, jakie powstały z tego powodu w stolicy kraju Manili. „Dojechanie z hotelu na lotnisko zajęło nam pięć godzin. Zapytałem ludzi, kto właśnie przyjechał. Kiedy odpowiedzieli, że papież, miałem ochotę krzyknąć do niego: »Papieżu, ty skurw..., wracaj do domu«" – mówił z uśmiechem burmistrz Davao.

W kraju, w którym co roku na Wielkanoc ludzie na wzór Jezusa dają się ukrzyżować, takie słowa powinny być politycznym samobójstwem. Nic takiego jednak się nie stało. „Żart" o Franciszku tylko przysporzył Duterte popularności. – W kulturze filipińskiej bardzo szanowany jest styl macho. Kogoś, kto przyjdzie, powie coś mocnego, kogoś obrazi i zrobi porządek – tłumaczy dr Michał Lubina z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ.

Prezydent elekt świetnie się w tę kulturę wpisuje. Choć jest 71-letnim rozwodnikiem i dziadkiem (wygląda na 20 lat mniej), to podczas kampanii bez zażenowania opowiadał o swoim życiu seksualnym. „Nie jestem ze swoją żoną, ale nie jestem też impotentem. Co mam zrobić? Nie używać go więcej? Powiem szczerze – kiedy biorę viagrę, wszystko działa jak należy" – powiedział rozbawionym wyborcom.

Z kolei w kwietniu szokował jeszcze bardziej, przypominając historię pięciu zakonnic, w tym 36-letniej Australijki, zgwałconych i zabitych w Davao w 1989 roku, kiedy był burmistrzem miasta. „Gdy ich złapali, zobaczyłem jej twarz i pomyślałem sobie: »No kurw..., jaka szkoda«. Zgwałcili ją, ustawiając się w kolejce. Byłem wściekły, że została zgwałcona, ale była taka piękna. Pomyślałem wtedy, że to burmistrz powinien być pierwszy". Podobnie jak słowa o papieżu, tak i makabryczny żart o zakonnicy nie wpłynął na jego popularność i wyniki wyborów, które 9 maja wygrał, zdobywając prawie 39 proc. głosów przy 80-proc. frekwencji.

W trakcie kampanii bardzo szybko zyskał kolejne już miano, tym razem azjatyckiego Donalda Trumpa. Podobnie jak u kontrowersyjnego miliardera jego słowa oburzają, a programu wyborczego praktycznie nie ma. To zlepek populistycznych haseł i obietnic. – Najważniejszym przekazem jego prezydentury jest wzmocnienie bezpieczeństwa i walka z przestępczością. Duterte wyszedł do ludzi i powiedział: zrobię tu porządek taki jak w Davao. Kupił tym społeczeństwo – opowiada dr Lubina.

W pierwszym przemówieniu po wyborach prezydent elekt zapowiedział, że swoje rządy zacznie od przywrócenia zniesionej w 2006 roku kary śmierci. Dodał przy tym, że woli publicznie wieszać bandytów, niż stawiać ich przed plutonem egzekucyjnym, bo szkoda mu na to amunicji. „The Punisher" ostrzegł też grupy przestępcze, że wyda służbom rozkaz „strzelać, aby zabić". Żeby jego efekty były jeszcze skuteczniejsze, do policyjnych patroli dołączą wojskowi snajperzy. – To będzie krwawa prezydentura – zapowiedział.

Duterte proponuje zresztą, aby rozwiązania wprowadzone przez niego samego w Davao, w tym zakaz wychodzenia dzieci po zmroku, przenieść na poziom całego państwa. Poprzysiągł, że w trakcie jego prezydentury zginie 100 tysięcy przestępców, którymi nakarmi ryby w Zatoce Manilskiej. Na realizację tych ambitnych planów polityk dał sobie od trzech do sześciu miesięcy.

Wśród innych propozycji byłego burmistrza Davao znalazła się i taka, aby z Filipin uczynić federację składającą się z 14 regionalnych rządów o pewnym poziomie autonomii. Wszystko po to, by podział dóbr w państwie odbywał się sprawiedliwiej. Inną jego obietnicą jest wprowadzenie zakazu używania luksusowych samochodów przez członków rządu. Sam prezydent elekt zobowiązał się jeździć wyłącznie swoją starą półciężarówką.

Nie ma natomiast żadnego pomysłu na gospodarkę, a raczej ma pomysł, by wykorzystać rozwiązania swoich kontrkandydatów w wyścigu o fotel prezydenta. – Mówicie, że propozycje Roxasa są dobre? To chętnie je skopiuję. Dajcie mi jego program, a także program Poe, to je połączę i skopiuję – zapowiadał w rozmowie z dziennikarzami. Podobnie mało klarowne są założenia jego polityki zagranicznej, a w szczególności kluczowej dla Filipin kwestii Morza Południowochińskiego.

Chiny od lat roszczą sobie prawo do niemal całego akwenu i znajdujących się na nim wysp, co prowadzi do ciągłych sporów m.in. z Filipinami i Wietnamem. W 2012 roku Pekin przejął kontrolę nad jednym z zasobnych łowisk leżących w obszarze, który Filipińczycy uważają za swoją strefę ekonomiczną. Manila wysłała na miejsce łodzie straży przybrzeżnej. Napięcie utrzymywało się przez kilka tygodni.

Rodrigo Duterte obiecał, że jeśli w ciągu dwóch lat nie wynegocjuje z Pekinem porozumienia, to wsiądzie na skuter wodny i wbije filipińską flagę w jedną ze spornych wysepek. Dodał jeszcze, że jeżeli parlament będzie próbował blokować jego reformy, to go po prostu rozwiąże i stworzy ludowy rząd rewolucyjny.

Takie populistyczne hasła i buńczuczne zapowiedzi trafiły przede wszystkim do uboższej części filipińskiego społeczeństwa i to ono masowo zagłosowało na Duterte. Choć w 2015 roku w kraju odnotowano roczne tempo wzrostu PKB na poziomie prawie 6 proc., to wciąż 1/4 ze 100-milionowej populacji archipelagu żyje poniżej granicy ubóstwa, a ponad 2 miliony Filipińczyków opuściło ojczyznę w poszukiwaniu pracy. Wysoki jest również poziom nierówności dochodowych między garstką bogatych a resztą społeczeństwa.

Do tego dochodzą jeszcze problemy polityczne. Jak przypomina na swoich łamach „Foreign Policy", po obaleniu w 1986 roku krwawej dyktatury Marcosa nowe rządy brutalnie dławiły wszelkie przejawy oporu, a obywatele przez lata byli świadkami masakr protestujących dziennikarzy, studentów, farmerów i przedstawicieli związków zawodowych. Manila wysyłała wojsko przeciwko ludności, żeby odebrać jej bogate w zasoby naturalne ziemie. Zupełnie jakby rządy Marcosa wciąż trwały.

Do tego wszystkiego na realizacje wciąż czeka kilka dużych reform, m.in. rolna, a wielu polityków, w tym dwóch byłych prezydentów, było bohaterami głośnych afer korupcyjnych. Cały ten miejscami niewydolny system cementują miejscowe elity, które od kilkudziesięciu lat wpływają na filipińską scenę polityczną. Rodrigo Duterte przedstawił się jako antysystemowiec, jedyny sprawiedliwy, który w prosty sposób uzdrowi państwo, i lud go pokochał. Oligarchia za to patrzy na niego ze strachem i złością.

Trzeci spoza systemu

Odchodzący prezydent Filipin Benigno Aquino III podczas kampanii wyborczej nazwał Duterte przyszłym dyktatorem i porównał go do Adolfa Hitlera. Po tym jednym zdaniu widać, jak wrogi stosunek do burmistrza Davao ma filipiński establishment, którego Aquino jest reprezentantem. Filipinami od lat de facto rządzą bogate i potężne oligarchiczne rody nazywane hacendero. Dziennik „Inquirer" cytuje byłego ministra gospodarki Celito Habito, który wyliczył, że tylko w 2011 roku majątek 40 najbogatszych familii wzrósł o 13 miliardów dolarów, czyli kwotę równą ponad 75 proc. wzrostu PKB za ten rok.

– To potomkowie obszarników, którym Amerykanie na początku XX wieku, w czasie gdy Filipiny były ich kolonią, powierzyli część władzy. Od tamtego czasu ich wpływy i majątki tylko rosną. Dzisiaj 80 proc. miejsc w parlamencie należy do tych rodów i ludzi z nimi związanych – tłumaczy dr Lubina. Możni dzielą się stanowiskami burmistrzów, senatorów i gubernatorów, a ich władza przechodzi z ojca na syna, z matki na córkę.

Najlepiej obrazuje to przykład ustępującego prezydenta, który jest synem byłej prezydent Corazon Aquino i senatora Benigno Aquino. Do klasy wyższej należeli też dwaj główni kontrkandydaci Duterte w wyborach – Manuel Roxas oraz Grace Poe. Pierwszy jest wnukiem byłego prezydenta, a druga to senator.

Od uzyskania niepodległości w 1946 roku Filipińczycy, chcąc nie chcąc, uczestniczą więc w tej specyficznej formie demokracji i głosują na wielkie rody oraz ich reprezentantów. Zdarza się jednak taki czas, kiedy społeczeństwo mówi: dość, i masowo oddaje swój głos na kandydata demagoga spoza systemu, outsidera. W historii były dwa takie przypadki. Duterte jest trzecim.

W 1965 roku mandat prezydenta naród powierzył Ferdinandowi Marcosowi. Po początkowo demokratycznych rządach i wielu reformom polityk wprowadził stan wyjątkowy, rozwiązał parlament i rozpoczął krwawe dyktatorskie rządy. W 1986 roku w wyniku rewolucji został obalony i z pomocą Amerykanów uciekł na Hawaje, gdzie zmarł w niesławie. Jego 21-letnie rządy wyniszczyły kraj gospodarczo, a ich skutki są odczuwalne do dzisiaj.

Drugim prezydentem społecznego buntu został w 1998 roku Joseph Estrada. Jeden z najsłynniejszych filipińskich aktorów z charakterystycznym cienkim wąsikiem zdobył serca najuboższych wyborców głównie dzięki swoim rolom. Grał lokalnych Robin Hoodów pomagających biednym. Jego populistyczne rządy skończyły się jak kiepski dramat. W 2001 roku po oskarżeniach o defraudację państwowych pieniędzy został poddany procedurze impeachmentu i stracił władzę.

Teraz nadszedł czas burmistrza Davao. Zdaniem dr. Michała Lubiny najważniejszą sprawą po wygranych przez Duterte wyborach nie jest to, czy rzeczywiście zrealizuje swoje obietnice zabijania przestępców, ale jakie będzie miał relacje z oligarchią. – Zarówno Marcosa, jak i Estradę obalono z poparciem możnych rodów. Jeśli będzie próbował się porozumieć z oligarchią, ma szanse na stabilne rządy. Jeśli jednak postanowi iść z nią na wojnę jak Marcos i zagrozić jej interesom, kraj czeka chaos – ostrzega ekspert.

Fakt, że Duterte ciepło wypowiada się o Marcosie i chce spełnić swoje obietnice, może oznaczać, że Filipiny czeka wyjątkowo krwawa prezydentura.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Filipiny. Ulicą jednego z miast jedzie kolumna samochodów obwieszona narodowymi flagami i plakatami ze zdjęciem krótko ostrzyżonego żwawego 70-latka. Przejazd prowadzi nieduża ciężarówka z zadaszoną platformą, na której wraz z grupką ludzi stoi ubrany w białą koszulkę polo mężczyzna, którego twarz jest na plakatach. Tłum podbiega do samochodu, wrzeszczy i próbuje złapać mężczyznę za rękę.

Takie sceny towarzyszą kolumnie aż do miejsca, w którym ma się odbyć wiec. Po wyjściu z auta mężczyzna wchodzi na podwyższenie, bierze mikrofon i jakby od niechcenia mówi: „W ciągu dwóch–trzech miesięcy zobaczycie pełne trumny. Ciała przestępców nie będą się w nich mieściły. Są tu jacyś właściciele zakładów pogrzebowych? Teraz będzie najlepszy moment na rozpoczęcie tego biznesu. Zapewnię wam zmarłych". Setki ludzi zebrane przed sceną zaczynają wiwatować.

Pozostało 95% artykułu
0 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Plus Minus
Chwila przerwy od rozpadającego się świata