Felieton jest gatunkiem czasu spokoju, obdarzonym wszystkimi błogosławieństwami i przekleństwami świata, w którym można go uprawiać. Z jednej strony beztroską, z drugiej – nerwowym i żmudnym poszukiwaniem tematu. Wolnością, o którą łatwo się potknąć i którą się potem przeklina. Ale od kilku dni już nie tylko nie trzeba, ale nawet nie da się szukać tematu. Wszyscy mamy jeden, wspólny. Nieważne, czy nam się podoba czy nie, czy wietrzymy w nim teorię spiskową, dopatrujemy się bicza bożego, czy pilnie śledzimy kolejne doniesienia, obliczamy prawdopodobieństwo zachorowania i zastanawiamy się, jakie jeszcze środki ostrożności można przedsięwziąć. Ważne tylko, że z czasem i w każdym z tych wariantów robi się on nużący i monotonny, jak każdy nawet najbardziej przejmujący lub melodyjny refren, jeśli zanucić go zbyt wiele razy.




Nie ma sensu się przed nim chować, zagłuszać jego brzmienia w naszych głowach, przedostanie się tak czy inaczej. Trzeba raczej skomponować wariacje na jego temat; spróbować zrozumieć nie epidemię, ale to, co z nami robi. I tak jak felieton jest gatunkiem spokojnych dni, tak w epoce zarazy trzeba pisać dzienniki. Pisać tak, jak zakonnicy, którym przełożeni zalecali tę praktykę jako ćwiczenie duchowe, bardziej wymagającą formę rachunku sumienia. Pisać raczej ze wstydem i pokorą niż ze swadą. Pisać, żeby samemu ściągnąć z twarzy maskę, zanim zerwie ją nam para cichych wspólników: nuda ?i strach. Nie tyle zdawać sprawę z wydarzeń, ile starać się usłyszeć tony, jakie w nas wydobywają. Rzetelnie i cierpliwie, ze świadomością, ?że odsłania się w tych dniach treść niewidoczna, choć równie obecna, w czasach spokoju. ?Że druga taka okazja na jej odkrycie może się już nie powtórzyć.

Przed tygodniem kupiłem w internecie jedyny dostępny, doszczętnie zaczytany egzemplarz „Dziennika roku zarazy" Daniela Defoe. Dopiero kiedy pani w punkcie odbioru przesyłek przyniosła mi go w gumowych rękawiczkach i ze wzrokiem pełnym wyrzutu, spojrzeniem, które mówiło: „weź już się człowieku schowaj i daj mi się schować", zrozumiałem, do czego „Dziennik" Defoe był mi aż tak pilnie potrzebny.

Chciałem się dowiedzieć, z jakiego portu wypłynął najsłynniejszy bohater autora „Dziennika roku zarazy" Robinson Crusoe. Dlaczego przygodę swojej samotności zniósł z tak porywająco lekkim sercem i pełną zapału zaradnością. Pewnie temu, który wyprawił go na samotną wyspę, tłum kojarzył się głównie z niebezpieczeństwem; każde spotkanie było nie tyle obietnicą, ile groźbą. Ale może też udało mu się uzbroić samotność w przygodę, pierwszą wielką przygodę europejskiej literatury, bo już jedną przygodę samotności zdążył przeżyć. Co prawda w zadżumionym Londynie, nie na zapomnianej wyspie. Ale samotność staje się przygodą niezależnie od tego, czy zaczyna się od sztormu czy zarazy. W jednym i drugim przypadku staje się okazją do tego najgroźniejszego i najciekawszego ze spotkań: z samym sobą.