Nigdy nie zapomnę pierwszych tygodni z moim synkiem i żoną, świeżo upieczoną mamą. Mogliśmy je spędzić we trójkę dzięki temu, że skorzystałem z urlopu rodzicielskiego i ojcowskiego, co łącznie dało mi półtora miesiąca radości, choć też zmęczenia, nieprzespanych nocy, chodzenia na rzęsach, robienia zakupów przez sen... Ale przede wszystkim wielkiego szczęścia i – jak śpiewał klasyk (choć o czymś zupełnie innym) – nie zamieniłbym tych dni za żadne skarby. Za nic.
Czytaj także: Zapracowany i zestresowany jak przedszkolak
Prorodzinne podejście przebija się także na poziomie europejskim, bo właśnie uzgodniono dyrektywę w sprawie równowagi między życiem zawodowym i prywatnym opiekunów. Ucieszą się zapewne ci, którzy nie zgadzają się z drogą zawodowej kariery robionej w nadgodzinach, z zarwanymi nocami i pracą w weekendy – kosztem rodziny. Podobno to właśnie dla jej dobra tyle harujemy. Taki tryb życia często prowadzi do zawodowego wypalenia, a nawet problemów zdrowotnych. Praca zawodowa staje się życiem osobistym, szczególnie u ludzi młodych. Zwłaszcza gdy robi się to, co się lubi.
Też lubię swoją pracę, dlatego nie potępiam i rozumiem, bo jak wielu z nas, mam za sobą taki etap, gdy w redakcji spędzałem więcej czasu niż w domu. Ale każdy przyzna, że zalety rodziny i świata pozazawodowego są niepodważalne.
Już wiadomo, że unijna dyrektywa stanie się dla naszego parlamentu nie lada wyzwaniem, bo trudno będzie wyważyć interesy pracodawców, ich pracowników – i ZUS, który za urlopy będzie płacił. I nie jest żadnym pocieszeniem, że nie tylko Polska miała wobec niej obiekcje, wstrzymując się od głosu. Tak samo uczyniły Węgry, a Holandia i Dania były przeciw. Podnosiły się głosy, że Unia znów za głęboko ingeruje w wewnętrzne sprawy kraju, w tym w organizację życia rodzinnego. Wiadomo, że nasz rząd jest na to bardzo wrażliwy.