Ledwo półtora miesiąca Marian Banaś jest ministrem finansów, a już na jego horyzoncie pojawia się kolejna posada – prezesa Najwyższej Izby Kontroli (NIK). Jego kandydaturę w piątek złożyło Prawo i Sprawiedliwość. Co prawda termin zgłaszania chętnych mija dopiero 28 lipca, więc nie wiadomo kto jeszcze stanie w wyścigu do gmachu NIK przy Filtrowej, ale zwycięstwo Banasia jest gwarantowane, bo w tej kadencji co PiS sobie umyśli, to przegłosuje.

Czytaj także: Banaś oficjalnie kandydatem PiS na szefa NIK. Będzie piąty minister finansów w 4 lata?

A i sam kandydat wydaje się nieźle przygotowany do nowej funkcji. Pracował już wszak w NIK na różnych stanowiskach w latach 1992–2015, a w Ministerstwie Finansów jako wiceminister stał na czele Krajowej Administracji Skarbowej i twardą ręką z sukcesem egzekwował należne podatki.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dwa „ale”… Po pierwsze, nowy szef Izby będzie kontrolował... samego siebie, bo NIK jako strażnik publicznego grosza przedstawia Sejmowi analizę wykonania budżetu państwa, a także kontroluje działalność administracji państwowej. Jakoś nie wyobrażam sobie krytycznych uwag prezesa NIK Banasia o działalności KAS pod wodzą ministra Banasia. Tu na działalności Izby zalegnie cień podejrzeń o subiektywizm.

Jest i drugie „ale”. Marian Banaś jest czwartym ministrem finansów za rządów „dobrej zmiany”. Mianowanie na stanowisko kasjera państwa piątej osoby w ciągu czterech lat w kraju, w którym – wedle oficjalnych przekazów rządzącego ugrupowania – finanse państwa kwitną, wydaje się co najmniej rzeczą dziwną i niezrozumiałą. Skoro jest tak dobrze, dlaczego fotel ministra ze Świetokrzyskiej stał się gorącym stołkiem i jest w pośpiechu opuszczany? Czy aby w obliczu nadciągającego z Zachodu Europy spowolnienia nie czeka nas okres gwałtownych napięć budżetowych? A może przyszły szef NIK jest po prof. Czerwińskiej kolejnym ministrem finansów, który nie chce firmować kolejnych wyborczych prezentów PiS za dziesiątki miliardów złotych?