Rzeczpospolita: Z wykształcenia jest pan architektem, ale nazwisko pana kojarzy się z piosenkami Marka Grechuty, z „Nieszporami ludźmierskimi"...
Jan Kanty Pawluśkiewicz: Istotnie, muzyka na długo przesłoniła moje fascynacje rysunkiem. Ale mając 14 lat, byłem nim pochłonięty i myślałem, że będę studiował kartografię. Może była to podświadoma chęć ucieczki ze świata, w którym zagraniczne wyjazdy były mrzonką? Chciałem wyrwać się z Nowego Targu do Ameryki, gdzie był niezwykły jazz, świetne grafiki i wspaniała wolność. Złudna, jak się później dowiedziałem, jeżdżąc tam wiele razy, ale wtedy tego nie wiedziałem. Ostatecznie poszedłem na architekturę, by kreować rzeczywistość i to także dla innych. W czasach, kiedy studiowałem, rzetelnie uczono nas rysunku, akwareli, rzeźby, liternictwa. Spełniałem się.
Ale w 1969 roku poszedł pan do Piwnicy pod Baranami. O rysunku przypomniał sobie dopiero 30 lat później.
Nie sposób było zajmować się równocześnie jednym i drugim – w sposób odpowiedzialny. Ale choć po studiach wybrałem muzykę, nie zaprzestałem rysowania. Nie przychodziło mi jednak wtedy do głowy, żeby robić wystawy. Trzy dziesiątki lat później znużyło mnie pisanie piosenek, muzyki teatralnej i filmowej. I wtedy, przypadkiem, przez młodego kolegę scenografa z Piwnicy pod Baranami zachęcony do zrobienia z nim wystawy, postanowiłem spróbować. Nie miałem jeszcze żadnych prac, co okazało się mocno motywujące. Byłem niepraktykujący, ale na wiarę można się nawrócić. I komponowanie zaczęło schodzić na plan dalszy.
Dlaczego?