Fundusz Kościelny od początku przemian ustrojowych budził emocje. To wtedy bowiem podjęto decyzję, że będzie on finansowany z budżetu państwa, a nie z zysków, jakie PRL miał z nacjonalizacji kościelnych majątków. Rekordowa wysokość Funduszu Kościelnego to duże wyzwanie zarówno dla Kościoła, jak i dla polityków. Formalnie fundusz pokrywa składki ubezpieczenia społecznego osób duchownych (nie tylko katolickich, ale wszystkich legalnie zarejestrowanych w Polsce wyznań), które nie odprowadzają ich w inny sposób, np. pracując gdzieś na etacie (na uczelni, w szkole, katolickim wydawnictwie czy innym miejscu pracy). Dlatego podnoszenie przez państwo wynagrodzenia minimalnego sprawia, że rosną minimalne stawki składek. Wzrostu nie można więc rozpatrywać w kategoriach jakiejś szczególnej hojności rządów PiS wobec Kościoła. Choć i ona jest faktem.

I tu pojawia się pierwsze wyzwanie dla polskiego Kościoła. Delikatnie rzecz ujmując, nie ma on bowiem ostatnio dobrej passy. Sondaże zaufania pokazują głęboki kryzys, w jakim się ta instytucja znalazła po trzech dekadach funkcjonowania w dość cieplarnianych warunkach. Wszak po 1989 r. mimo werbalnych ataków żadna z koalicji rządowych, nawet SLD-owska, nie zrobiła jej poważniejszej krzywdy. Przeciwnicy Kościoła mogą argumentować, że wzrost nakładów na fundusz jest odwrotnie proporcjonalny do szacunku, jakim się on cieszy. Zresztą w ten ton uderzają nawet partie, które nie deklarują wprost niechęci wobec niego, ale proponują głębszy rozdział państwa i Kościoła. Chce tego Polska 2050 Szymona Hołowni, która wyciąga wnioski z szybkiej laicyzacji polskiej społeczeństwa i adresuje swoją ofertę programową do osób, dla których specjalny status instytucji katolickich w polskiej przestrzeni publicznej, mający swoje źródła w historii, wcale nie jest czymś oczywistym.

Zresztą dziś podziały polityczne w tej sprawie przebiegają inaczej niż spór opozycji z rządem. Wszak jednym z powodów sporu wewnątrz Platformy Obywatelskiej jest właśnie starcie światopoglądowo-pokoleniowe. Odzyskujący władzę w dolnośląskiej PO Grzegorz Schetyna, który suflował swojej partii znacznie bardziej umiarkowane stanowisko w dniach najgorętszego sporu o aborcję, chce mieć mieć większy wpływ na PO. Z drugiej strony trwa wypuszczanie balonów próbnych związanych z kolejnymi scenariuszami powrotu Donalda Tuska do partyjnej polityki, nie jest też tajemnicą, że sam Tusk kibicował dotąd politykom młodszego niż on sam pokolenia, którzy mieli znacznie bardziej progresywne poglądy niż dotychczasowa linia Platformy. Pod tym względem Rafał Trzaskowski czy Sławomir Nitras wydają się być bardziej na lewo od Hołowni.

Wyrzucenie z PO Pawła Zalewskiego i Ireneusza Rasia czy też wtorkowa deklaracja Kazimierza Michała Ujazdowskiego o opuszczeniu Klubu PO i rozpoczęciu budowy centroprawicowej siły z Koalicją Polską, a więc Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem i Markiem Biernackim (wyrzuconym z PO już kilka lat temu za głosowanie w sprawie aborcji), pokazują, że wciąż na opozycji jest wielu polityków, którzy uważają, że sprzeciw wobec rządów PiS, jego zakusów do instalowania swojskiej, narodowo-socjalnej wersji zamordyzmu, wcale nie oznacza konieczności opowiedzenia się przeciwko wyborcom, którzy mają bardziej konserwatywne poglądy, ani walki z Kościołem.

Dość powiedzieć, że po stronie opozycyjnej widać jakieś próby zrozumienia nowej sytuacji społecznej i znalezienia na nią właściwej odpowiedzi. Nie można jednak tego powiedzieć o Zjednoczonej Prawicy. Tylko Jarosław Gowin odważył się na stwierdzenie, że agresywna retoryka wobec środowisk LGBT bardziej prawicy szkodzi, niż pomaga. Pozostali politycy prawicy, jak tłuste i zmęczone władzą koty, zdają się odcinać kupony od kolejnych miesięcy u władzy w sojuszu ze sporą częścią biskupów, nie martwiąc się o to, jakie konsekwencje ten sojusz będzie miał dla Kościoła, kiedy rządy PiS się skończą. Politycy nie muszą się nad tym zastanawiać. Zastanawia jednak brak refleksji w tej sprawie na szerokim plenum polskiego Episkopatu.