Rzeczpospolita: 60. lat temu zmarł James Dean, gwiazda Hollywood i ikona popkultury. Czy to właśnie tragiczna śmierć sprawiła, że stał się legendą?
Kamil Tomczyk: Po pierwsze, Dean grał wybitne role – choć jest de facto znany tylko z trzech filmów: „Buntownik bez powodu", „Na Wschód od Edenu", „Olbrzym" – a po drugie, umarł młodo i tragicznie. Jego sława została przypieczętowana przez tragiczną śmierć. Prawdą jest, że w naszej pamięci zostają zwłaszcza ci aktorzy, którzy zmarli w młodym wieku, którzy żyli intensywnie i byli na fali wznoszącej. Aktorzy, których najlepsze role dopiero zaczynały się pojawiać. Dean nie doczekał się premiery „Olbrzyma", a Bruce Lee nie dożył premiery „Wejścia smoka".
Czyli sława aktorów jest efektem ich życiowych perypetii?
Legendy kina nie mogą być złymi aktorami, bo nikt nie zwróciłby na nie uwagi, ale nie da się ukryć, że ich rozpoznawalność często jest związana z życiem prywatnym. Jeżeli prześledzimy życiorysy Elizabeth Taylor czy Ingrid Bergman pod kątem ich małżeństw, związków, to znajdziemy w nich materiał na kilka książek czy filmów. Bergman potrafiła np. zostawić męża z dzieckiem, by związać się z kimś innym. Marilyn Monroe wprawdzie nie grała źle, ale nie miała na swoim koncie tak dobrych ról, jak James Dean czy nawet zmarły kilka lat temu – w wieku 28 lat - Heath Ledger, któremu pośmiertnie przyznano Oscara (za rolę w filmie „Mroczny rycerz"). Monroe miała jednak coś, co przyciągało ludzi do kin, przed kamerą wyglądała zjawiskowo. Do tego dochodzą liczne romanse, m.in. z prezydentem Johnem Kennedym.
Który aktor jako pierwszy został ikoną popkultury?