Wtorkową burzę rozpoczęła poranna wypowiedź Claudia Borghiego, szefa komisji budżetowej niższej izby włoskiego parlamentu. Powiedział on, że Włochy lepiej poradziłyby sobie z własną walutą. To odpowiedź na ostrą krytykę przewodniczącego Komisji Europejskiej Jeana-Claude'a Junckera, który ostrzegał w poniedziałek, że polityka budżetowa włoskiego rządu może doprowadzić do kryzysu zadłużeniowego, tak jak miało to miejsce w przypadku Grecji, a na czym ucierpiała cała strefa euro.
Sam Borghi, który jest znanym eurosceptykiem, tłumaczył później, że wcale nie miał na myśli wyjścia Włoch z Eurolandu. Podobnie premier Giuseppe Conte podkreślał, że euro jest dla jego kraju walutą „nieodwracalną".
– Ale ferment został już zasiany. Efekt jest taki, że inwestorzy wciąż z niepokojem patrzą na to, co się dzieje we Włoszech – komentuje Adam Antoniak, ekonomista Banku Pekao. – Uważają ten kraj za coraz bardziej ryzykowny, wolą lokować kapitał w bardziej bezpieczne aktywa niemieckie czy amerykańskie. Różnica między niemieckimi i włoskimi obligacjami wynosiła we wtorek 300 punktów bazowych, co jest największym poziomem od pięciu lat – wylicza Antoniak.
Problemy Italii przekładają się także na kurs euro. We wtorek wspólna waluta kontynuowała spadki wobec dolara i na koniec dnia uplasowała się na poziomie 1,154.
– Złoty w tej grze mimo wszystko zachowuje się dosyć stabilnie – uważa Antoniak. We wtorek złoty tracił na wartości zarówno wobec euro, jak i dolara, ale wciąż nie przebił granicy 4,3 zł wobec euro. Oczywiście im włoska zawierucha będzie nabierać rozpędu i będzie stwarzać większe ryzyka dla kondycji strefy euro, tym narastać będzie zagrożenie także dla naszej waluty.