Rz: Pana kancelaria działa od dwóch dni jako biuro międzynarodowego Greenberga. Dewey & LeBoeuf, z którymi do tej pory państwo współpracowali, jest na skraju upadku. Czuje się pan jak uratowany z tonącego okrętu?
Jarosław Grzesiak: To nie najlepsze porównanie. Nie uciekaliśmy, tylko staraliśmy się wybrać bezpieczny okręt, na który będziemy mogli się przesiąść. Ale nie odchodziliśmy pierwsi. Zdecydowaliśmy się na to, gdy było już wiadomo, że nie ma szans na przetrwanie Deweya.
Jak wyglądał z bliska upadek Dewey & LeBoeuf?
To niesamowite, jak firma z ponadstuletnią tradycją zapadła się w ciągu dwóch miesięcy. Mieliśmy ogromną siedzibę w centrum Manhattanu, na 25 piętrach. Bo przecież po połączeniu w 2007 r. Dewey i LeBeuf to była największa kancelaria w Nowym Jorku. Na tych przestrzeniach, z których zabrano już komputery i inny sprzęt, gdzieniegdzie jeszcze tylko ktoś siedzi i kończy jakąś pracę. Działa jeszcze dział finansów, bo pieniądze za pracę wykonaną do końca kwartału są tak duże, że bankom jeszcze nie opłaca się likwidacja.
Jak udało się znaleźć nowego partnera?