Gdy dochodzi do awarii lecącego samolotu, rzadko zdarzenie kończy się happy endem. Uczestnicy lotu z Nowego Jorku do Charlotte w Karolinie Północnej, który odbył się 15 stycznia 2009 roku, mieli ogromne szczęście. Na pokładzie airbusa A320 znajdowało się 155 osób – pasażerowie i załoga. Zgodnie z planem po 54 sekundach lotu samolot wzniósł się nad gęsto zaludnionym Bronksem na wysokość tysiąca metrów, osiągając prędkość 400 kilometrów na godzinę. Wtedy jednak doszło do zderzenia maszyny z ptakami. Samolot stracił ciąg w obu silnikach. 58-letni Chesley Sullenberger, kapitan z 30-letnim stażem, wiedział, że 66-tonowa maszyna po trzech minutach spadnie na Nowy Jork. Kontroler lotów zaproponował lądowanie awaryjne na lotniskach odległych o 11 lub 9,5 kilometra. Ale kapitan wiedział, że to zbyt daleka droga dla samolotu tracącego pięć metrów wysokości na sekundę. Ocenił, że jedyną szansą na ocalenie jest awaryjne lądowanie na rzece Hudson, choć manewr jest wielce ryzykowny. Musiał pokonać m.in. 200-metrową przeszkodę – most Jerzego Waszyngtona. Udało się, przeleciał tuż nad konstrukcją. Kiedy wylądowali na rzece, chwila radości pasażerów ustąpiła kolejnej śmiertelnej obawie, że utoną. Od czasu wodowania do utonięcia samolotu miało upłynąć tylko 20 minut. Nowojorczycy oglądający wydarzenia z brzegu nie zdawali sobie sprawy z grozy sytuacji...
23.45 | tvp info | PIĄTEK