[b]Rz: Czy zdecydował się pan napisać „Historie rodzinne”, poczynając od swoich austriackich pradziadków, którzy wybrali Kraków, żeby pokazać siłę tradycji i rodziny, gdy wielu w nią zaczyna wątpić?[/b]
Pewnie tak, ale pisałem głównie dla moich dzieci i wnuczków. Spisałem historie, które mi opowiedziano, bo wychowywałem się jeszcze bez telewizora i wieczory schodziły nam na rodzinnych opowieściach. Ja już nie miałem okazji powtórzyć ich swoim dzieciom. Stąd książka. Porządkujmy nasze rodzinne annały, bo zapomnimy, kim jesteśmy! Myślałem też o Polakach rzucanych przez los w różne zakątki świata. Moja rodzina może być przykładem, jak zachować się lojalnie wobec ziemi, która jest gościnna i staje się domem. Pokazałem, że patriotyzm nie polega na wywijaniu szabelką i chodzeniu na parady, tylko na codziennej pracy, płaceniu podatków i tworzeniu lokalnych inicjatyw. Ale przyznam też, że chciałem rozwiązać zagadkę, dlaczego moja rodzina postanowiła przyjechać pod Wawel.
[b]Pisze pan, że w Krakowie życiowy start był łatwiejszy niż w Wiedniu.[/b]
Długie lata myślałem, że przyczyny były ekonomiczne. A okazało się, że pradziadkowie zjechali do Krakowa z pokaźnym majątkiem. Kupili od razu kamienicę, otworzyli restaurację i zatrudnili dziesięć osób. Myślę, że pradziadków skusiła perspektywa rozwoju cywilizacyjnego Krakowa. To był czas, kiedy Franciszek Józef docenił jego strategiczne położenie. W prowincjonalnym dotąd mieście zbudowano dwa mosty, zmieniono i uregulowano koryto Wisły, powstały forty i nowe inwestycje. A mój pradziadek miał ambicje. Chciał być za wszelką cenę radnym. Dziadek został prezesem sportowego klubu Corona. Brali te funkcje, żeby mieć je dumnie wypisane na rakowickich grobowcach. Pragnęli też wykształcić dzieci, a Uniwersytet Jagielloński cieszył się niesłabnącą renomą.
[b]Tymczasem pana prześladowano w szkole za niemiecko brzmiące nazwisko.[/b]