Szkoda, że nasze spotkanie nigdy nie doszło do skutku – mówi pod koniec spektaklu jeden z bohaterów. „Wielka szkoda” – mogą dodać widzowie. Paul Barz, niemiecki muzykolog i krytyk sztuki, w swojej debiutanckiej sztuce takie spotkanie umożliwił. Wykazał się przy tym znajomością biografii obu mistrzów i tła historycznego. Obaj kompozytorzy urodzeni w tym samym 1685 roku nie mogli o sobie nie słyszeć, nie mogli nie znać swoich utworów. Barz zaaranżował ich wspólną kolację w Hotelu Turyńskim w Lipsku w roku 1747, gdy zarówno Bach, jak i Haendel czas najważniejszych dokonań artystycznych mieli już za sobą.
I oto jesteśmy świadkami niezwykłej konfrontacji, zderzenia dwóch wielkich indywidualności artystycznych, dwóch typów ludzkich. Haendel to światowiec, pełen pychy i poczucia własnej wartości. Emigrant, bywalec dworów ma też osobliwy stosunek do sztuki: „Muzyka to biznes” – głosi, więc komponuje to, co się dobrze sprzedaje. Przestało się opłacać tworzyć opery, bo teraz lepiej idą oratoria. Pewny siebie Haendel na początku przekręca nazwisko Jana Sebastiana, skromnego kantora z kościoła Świętego Tomasza, który tylko powtarza: „Zbytek łaski”. „Dlaczego pan komponuje? ” – pyta Haendel. „Dla zaszczytu” – odpowiada Bach. „Ja też dla zaszczytu, ale za wielkie pieniądze” – mówi pierwszy.
Jednak to dopiero przystawka przed właściwym starciem artystów. Teatr Telewizji przypomina znakomity spektakl wyreżyserowany w 1990 roku przez Kazimierza Kutza. Podołać rolom największych indywidualności muzycznych swojej epoki mogli tylko aktorzy o tak silnych osobowościach, jak Roman Wilhelmi (to jedna z ostatnich jego kreacji) i Janusz Gajos.
Wilhelmi w roli Haendla jest dumny jak paw i drapieżny jak jastrząb. Ale Bach Gajosa i tak jest w tym pojedynku zwycięzcą. Pokonuje przeciwnika siłą spokoju. I atakuje w chwili, gdy tamten najmniej się tego spodziewa. A jest przecież także wyborny Jerzy Trela, jako zausznik Haendla – Jan Krzysztof Schmidt. Ta „Kolacja...” to prawdziwa uczta.
[i]KOLACJA NA CZTERY RĘCE