Sławomir Mrożek bardzo obruszył się na nową sztukę Macieja Wojtyszki „Dowód na istnienie drugiego". Podczas jednej z ostatnich rozmów telefonicznych powiedział mi wyraźnie: „O utworze pana Wojtyszki w ogóle nie będziemy rozmawiać". Nigdy nie spotkałem się z równie stanowczym tonem.
Zobacz galerię zdjęć
Po najnowszej premierze w Teatrze Narodowym łatwo zrozumieć, co go tak ubodło. Wojtyszko, chcąc oddać hołd swym ulubionym pisarzom i dramaturgom, pokazał ich w czasie, gdy autor „Tanga" dopiero wchodził na drogę „nieśmiertelności", a twórca „Transatlantyku" kroczył nią już od dawna. Gombrowicz jest tu więc trochę jak dorodny paw, a Mrożek jak brzydkie kaczątko, które już zwraca uwagę, ale pięknym łabędziem stanie się dopiero po latach.
Pisząc swój „Dowód...", Maciej Wojtyszko oparł się na materiałach źródłowych, ale wykorzystał – co trzeba podkreślić – własną fantazję. Tak powstała opowieść o spotkaniu dwóch wielkich osobowości. Utwór Wojtyszki odwołuje się do inteligencji widza, który bez trudu odnajdzie w nim cytaty czy nawiązania do znanych utworów, wspomnień, „Dzienników". Zaczyna się jak „Letni dzień" Mrożka, a spotkanie z Gombrowiczem to wyraźny cytat z „Iwony...".
Największym atutem spektaklu jest kreacja Jana Englerta jako Witolda Gombrowicza. To rola zachwycająca, intrygująca i poruszająca zarazem. W tym spektaklu jest absolutnym panem i władcą. Demiurgiem, który ustawia świat według własnego gustu, kreuje wszystkie wydarzenia jak Szambelan i Król Ignacy w „Iwonie". Niczym reżyser dyktuje każdemu rolę, którą ma przed nim odegrać. Jan Englert, oddając wielkość Gombrowicza, okrasza ją słodką domieszką narcyzmu i autoironii. A jednocześnie jest głęboko poruszający, gdy mówi o samotności artysty, przeczuciu śmierci, nieuchronności odchodzenia. Rzadko widzimy Gombrowicza tak szczerego, bezradnego.