Na brukowanych uliczkach Harpers Ferry trwa gorączkowa kampania. Choć głosować mogą tylko biali mężczyźni, to także kobiety w białych koronkowych czepkach uważnie przysłuchują się argumentom kandydatów. Tak jak w innych miastach stanu wśród kandydatów nie ma Abrahama Lincolna, zwolennika zniesienia niewolnictwa. W Wirginii nie znalazł się ani jeden elektor, który ośmieliłby się go reprezentować w kolegium wyborczym.
Tak wyglądała w Harpers Ferry kampania prezydencka w 1860 roku, odgrywana teraz przez przebranych pracowników skansenu, w jaki przekształcono jakiś czas temu to historyczne miasteczko leżące na styku Wirginii i Wirginii Zachodniej.
Czarnoskóre dzieci, które przyjechały z wycieczką szkolną z centrum Waszyngtonu, przysłuchują się aktorom z zainteresowaniem. – Wygra Obama – rzuca jedno z nich, gdy przebrana w XIX-wieczny strój kobieta prosi, by uczestnicy zabawy „dobrze zastanowili się”, komu przyznać w tych wyborach zwycięstwo.
Rok przed tamtymi wyborami, które doprowadziły do wybuchu wojny domowej, biały abolicjonista John Brown dokonał słynnego napadu na arsenał broni w Harpers Ferry, próbując wywołać zbrojne powstanie niewolników przeciw białym właścicielom. Próba się nie powiodła, ale odbiła się głośnym echem na całym Południu. W Wirginii wśród białych zapanował lęk przed czarnymi.
Choć od tego czasu minęło półtora wieku, do niedawna Wirginia była miejscem przesiąkniętym uprzedzeniami rasowymi. Jeszcze pod koniec lat 50. prawo zakazywało tu małżeństw mieszanych rasowo. Władze stanu zostały zmuszone do zmiany przepisów dopiero wyrokiem Sądu Najwyższego.