Desperacja w szeregach torysów jest tak wielka, że w czwartek konserwatywny „Times" donosił na czołówce, iż premier rozważa odłożenie długo zapowiadanego, kluczowego głosowania. Za taką opcją miało się opowiedzieć kilku kluczowych członków jej gabinetu, w tym minister obrony Gavin Williamson.
Wystarczy, że 7 z 316 deputowanych torysów odwróciło się od premier, a los porozumienia jest przesądzony: zbyt mało posłów laburzystów dało się przekonać w tej sprawie Downing Street, aby May udało się zrekompensować pomocą opozycji potężny bunt w szeregach jej własnej partii. Tymczasem przynajmniej 81 konserwatystów publicznie ogłosiło, że we wtorek będzie głosowało na „nie".
Ten bunt zyskiwał na sile od dawna, ale po prostu eksplodował, gdy w poniedziałek May przegrała głosowanie w sprawie upublicznienia rządowej ekspertyzy prawnej porozumienia z Brukselą. Jest w niej czarno na białym, że bez zgody Brukseli Londyn nie będzie w stanie wycofać się z unii celnej, która ma być „czasowo" zawarta miedzy UE i Wielką Brytanią, aby zapobiec przywróceniu kontroli na granicy Ulsteru z Irlandią (tzw. backstop). Brytyjski prokurator generalny wskazuje także, że z punktu widzenia prawa handlowego Irlandia Północna będzie „stroną trzecią" w stosunku do reszty Zjednoczonego Królestwa, potwierdzając najgorsze obawy unionistów. Belfast miałby pozostać w jednolitym rynku i stosować wyroki TSUE, podczas gdy reszta królestwa – nie.
W tej sytuacji zwolennicy twardego brexitu w Partii Konserwatywnej argumentują, że brexit, poza niektórymi aspektami, jak ograniczenie imigracji z kontynentu czy likwidacja brytyjskiej składki do budżetu Unii, zasadniczo utrzyma stan podległości Wysp wobec Brukseli. A nawet gorzej: zmusi Brytyjczyków do stosowania unijnych regulacji bez wpływu na ich kształt.