Po ogłoszeniu kilka dni temu raportu Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej – według którego Teheran pracuje nad budową broni nuklearnej – na Bliskim Wschodzie wzrosło ryzyko wojny. Izraelscy przywódcy zapowiadają, że nie dopuszczą, by reżim ajatollahów osiągnął swój cel. Mówi się o precyzyjnym uderzeniu z powietrza na irańskie ośrodki atomowe.
Izrael liczy jednak jeżeli nie na udział, to przynajmniej na wsparcie logistyczne ze strony USA. Ameryka, tradycyjny sojusznik państwa żydowskiego, w rejonie Zatoki Perskiej ma olbrzymie siły i trudno sobie wyobrazić powodzenie takiej operacji bez ich pomocy. Wygląda jednak na to, że administracja Baracka Obamy się do tego nie pali.
– Należy być niezwykle ostrożnym, żeby nie wywołać niechcianych skutków – powiedział sekretarz obrony USA Leon Panetta. Według niego atak powinien być ostatecznością. Może bowiem tylko opóźnić irańskie atomowe ambicje o góra trzy lata. – Miałby także poważne konsekwencje na cały region. Na stacjonujące w nim amerykańskie wojska – dodał.
Czy to oznacza, że Izrael został przez Amerykę pozostawiony samemu sobie?
– Amerykanie mówią, że wszystkie opcje są brane pod uwagę. Atak to ostateczność, ale jeżeli inne środki zawiodą, administracja Baracka Obamy przecież go nie wyklucza – powiedział „Rz" Mosze Arens, były szef dyplomacji Izraela, ideolog rządzącej prawicowej partii Likud. – My też mamy nadzieję, że sankcje odniosą pożądany skutek i wojna nie będzie potrzebna – dodał.