Starszy plutonowy Mariusz Saczek został ranny w wybuchu miny w Afganistanie 27 lipca 2010 roku. Wraz z innymi żołnierzami wyjechał wtedy na patrol z bazy Warrior transporterem opancerzonym Rosomak. Nagle doszło do potężnej eksplozji miny pułapki. W wyniku wybuchu rannych zostało sześciu żołnierzy, w tym Mariusz Saczek.
– Samego momentu eksplozji nie pamiętam. W szpitalu w Ghazni przez kilka dni lekarze ratowali mi życie – wspomina dzisiaj. Żołnierz został przewieziony do amerykańskiego szpitala w Landstuhl koło Ramstein (Niemcy), tam przeszedł kolejne operacje. – Byłem sparaliżowany od klatki piersiowej w dół – dodaje.
Lekarze orzekli u niego niedowład kończyn dolnych jako rezultat uszkodzenia rdzenia kręgowego, ponadto m.in. uszkodzenie śledziony i wątroby, a także słuchu.
Droga przez mękę
Po powrocie do kraju żołnierz przez półtora roku leczył się szpitalach w Bydgoszczy, Warszawie i Ciechocinku. – Bardzo dużo zawdzięczam dyrektorowi Bernardowi Soleckiemu z Wojskowego Szpitala Uzdrowiskowo-Rehabilitacyjnego w Busku-Zdroju. To dzięki niemu stanąłem na nogi – wspomina.
Żołnierz jeździł na turnusy rehabilitacyjne, niektóre z nich finansował z własnej kieszeni. – Chodzenia uczyłem się na lokomatach – wspomina.
Dzisiaj jest w stanie o kulach przejść kilkadziesiąt metrów. – Są jednak takie dni, gdy nie jestem w stanie przejść ani kroku z powodu skurczy. Mieszkam sam, nikt nie może mi pomóc, dlatego potrzebuję wózka – dodaje żołnierz.