W lipcu tego roku renty z tytułu niezdolności do pracy pobierało zaledwie 1,03 mln osób – wynika z najnowszych danych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Rok wcześniej było ich o blisko 40 tys. więcej. Jeśli utrzyma się obecne tempo spadku liczby rencistów, na koniec tego roku lub zaraz na początku przyszłego ich liczba spadnie poniżej miliona. Będzie to swego rodzaju fenomen. Jak bowiem wynika z danych ZUS, nigdy po 1989 r. ich liczba nie spadła poniżej tego pułapu.
W latach 90. system rentowy traktowano jako swoisty bufor restrukturyzacji gospodarki. Przyznawane lekką ręką świadczenia miały łagodzić napięcia społeczne. Powodowało to stale wysoką liczbę otrzymujących je osób. W 1990 r. było ich 2,16 mln, później liczba ta rosła, by osiągnąć rekord w 1998 r. Wtedy rencistów w ZUS było aż 2,7 mln, a Polskę określano w międzynarodowych raportach jako kraj, w którym świadczenia te wypłaca się nawet zdolnym do pracy.
– W pewnym momencie aż 40 proc. wszystkich osób otrzymujących świadczenia emerytalno-rentowe miało prawo do rent. To nie była normalna proporcja – mówi Aleksandra Wiktorow, członek Rady Gospodarczej przy premierze, była prezes ZUS.
To właśnie pod koniec ubiegłego wieku, dokładnie w 1997 r., wprowadzono reformę systemu przyznawania świadczeń. Nastąpił wtedy podział na orzecznictwo lekarskie o niezdolności do pracy (tym samym o prawie do renty) i o samej niepełnosprawności.
– Nie zawsze niepełnosprawność oznacza niemożność podjęcia pracy. Do 1997 r. było to niemal tożsame. Wtedy świadczenia mógł np. otrzymać informatyk mający schorzenie nóg, mimo że – jak wiadomo – pracuje głównie głową i rękami – zauważa Agnieszka Chłoń-Domińczak, ekonomistka z SGH i była wiceminister pracy. Przypomina, że np. w obecnym Sejmie jest trzech parlamentarzystów poruszających się na wózku, którzy świetnie dają sobie radę w pracy.