Polskie miasta wychodzą naprzeciw inwestorom. Tworzą miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, których istnienie ułatwia otrzymanie pozwolenia na budowę. Jednak plany są często kiepskiej jakości i budzą wątpliwości interpretacyjne. Brakuje też środków na ich realizację.
– W dużych miastach szybko przybywa miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego – potwierdza Wiesław Bielawski, wiceprezydent Gdańska i członek Krajowej Rady Izby Urbanistów. Wystarczy spojrzeć na dane za 2011 r., zebrane przez Unię Metropolii Polskich.
Liderem od lat jest Gdańsk, gdzie 66,8 proc. aglomeracji ma plany. W Warszawie plany obejmują 28,77 proc. powierzchni miasta, a dla 35,11 proc. procedura ich uchwalania się zaczęła. Podobnie jest w Poznaniu i Białymstoku. W Łodzi plany miało pod koniec 2011 r. zaledwie 5,31 proc. miasta. Trwają prace nad projektami dla kolejnych 43,55 proc. W Rzeszowie ma je 11,67 proc. obszaru, dla dalszych 33,91 proc. są opracowywane.
Miasta radzą sobie z problemem, jaki pojawił się w 2003 r. Wtedy na masową skalę straciły ważność miejscowe plany uchwalone pod rządami ustawy 1984 r. i wcześniejszych przepisów. Polska na długie lata stała się pustynią planistyczną.
Miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego jest potrzebny, bo dzięki niemu załatwianie formalności budowlanych na terenach nim objętych jest prostsze i szybsze. O pozwolenie na budowę można się bowiem starać na podstawie planu.