Minister gospodarki Mikołaj Snapkou zapowiedział już koniec ery protekcjonizmu gospodarczego. Czy Białorusini są na to przygotowani?
Absolutnie nie. Nagła liberalizacja rynku wywołałaby na Białorusi zupełną katastrofę i konflikty społeczne na dużo większą skalę, niż to miało miejsce u nas w latach 90. Likwidacja nierentownych zakładów byłaby wprawdzie ulgą dla budżetu, ale jak szybko odtworzyć zlikwidowane miejsca pracy i za co? By zlikwidować zakład, wystarczą dwa miesiące, by uruchomić nowy, potrzeba ze dwa lata. Przy tym kapitał chętny do inwestowania jest głównie za wschodnią granicą, więc taka operacja mogłaby się skończyć jeszcze większym uzależnieniem Białorusi od Rosji. Białorusini boją się takich reform, a Łukaszenko jest tego świadomy, strasząc społeczeństwo „wariantem ukraińskim", czyli gwałtownym wzrostem nierówności społecznych. Ludzie się tego boją, bo na Białorusi reżim zapewnia bezpieczeństwo socjalne. Jest ono na bardzo niskim poziomie, ale jednak jest. Na ulicach Mińska luksusowe samochody nie kłują w oczy ludzi, którzy wręcz nie mają co do garnka włożyć, jak ma to miejsce w Kijowie czy Moskwie. Ponadto społeczeństwo jest bardzo słabo przygotowane na funkcjonowanie w warunkach w pełni wolnorynkowych.
Skoro białoruskie społeczeństwo nie chce zmian, boi się ich, to czy działalność Biełsatu nie jest „eksportowaniem rewolucji", próbą wszczęcia buntu na siłę?
Biełsat, według badań, ogląda na Białorusi ok. 600 tys. ludzi, a nasza stacja istnieje dopiero 3,5 roku i przecież nigdy się nie reklamowaliśmy. To pokazuje, jak bardzo jesteśmy potrzebni. Nie nakłaniamy nikogo do buntu, po prostu dostarczamy ludziom niezmanipulowane informacje po białorusku, dajemy dostęp do ojczystej kultury. Mam nadzieję, że to wspomaga funkcjonowanie społeczeństwa obywatelskiego. A co Białorusini z tym dalej zrobią, na to już wpływu nie mamy. Jeśli zdecydują, że najlepsze będą dla nich rządy Łukaszenki, to przecież nikt nie będzie ich zmuszał do zmiany decyzji. Oby to tylko naprawdę to oni sami mogli o tym zdecydować...