Koalicja nie powinna się rozpaść, chyba że któraś ze stron zrobi coś głupiego – to prognoza, którą można usłyszeć od większości polityków obu partii koalicyjnych, a także od obserwujących spór PO – PSL polityków opozycji. Najczęściej powtarzanym uzasadnieniem jest to, że dziś w Sejmie nie ma partii, której opłacałyby się wcześniejsze wybory – czyli naturalna konsekwencja rozpadu koalicji.
Sondaże nie dają żadnej z partii perspektyw uzyskania znacząco lepszego wyniku od tego z ostatnich wyborów. Na dodatek trzy mniejsze ugrupowania – Ruch Palikota, Polskie Stronnictwo Ludowe i Sojusz Lewicy Demokratycznej – są albo niegotowe organizacyjnie, albo nie mają pieniędzy na kampanię.
Komentatorzy twierdzą też, że szczególnie ludowcom nie opłaca się kłótnia z Platformą Obywatelską. Zerwanie koalicji oznaczałoby, że rzesze działaczy PSL straciłyby posady w instytucjach rządowych, zwłaszcza w agencjach podległych Ministerstwu Rolnictwa.
Ale to tylko część prawdy. PSL też trzyma PO w szachu. Zerwanie koalicji oznaczałoby polityczną rewolucję w samorządach o trudnych do wyobrażenia skutkach. Dziś koalicje Platformy z PSL, czasem wspierane przez trzeciego uczestnika, rządzą we wszystkich województwach. Prawo i Sprawiedliwość jest w opozycji nawet tam, gdzie wygrało wybory samorządowe.
Po wyborach w 2010 r. lokalne struktury PSL chciały tworzyć koalicje z PiS. Tak było m.in. w województwach świętokrzyskim i mazowieckim, gdzie do porozumienia dążyli marszałek województwa Adam Struzik z PSL i poseł PiS Jacek Sasin. Koalicji nie stworzono, bo samorządowcy PSL dostali polecenie od władz partii, aby nigdzie nie dopuszczać PiS do władzy.