W zeszłotygodniowym numerze tygodnika „Polityka” zamieściłem artykuł, którego główna teza brzmiała następująco: w polityce wygrywają ci, którzy sami uważają się za zwycięzców, oraz tacy, których wyborcy postrzegają jako potencjalnych zwycięzców. Dzieje się tak dlatego, że ludzie mają ewolucyjnie uwarunkowaną skłonność do przyłączania się do silniejszych, która opłacała się przedstawicielom naszego gatunku homo sapiens na afrykańskiej sawannie 200 tysięcy lat temu oraz przynosiła wymierne korzyści także potem, w czasie ich wędrówki po innych kontynentach. W zachowaniach wyborczych objawia się to współcześnie tym, że wraz ze zbliżaniem się daty elekcji zazwyczaj rośnie poparcie dla faworytów, a po wyborach dla realnego zwycięzcy (co zabawne – notuje się wówczas także wzrost deklaracji, że głosowało się na owego lidera, co by oznaczało, że część respondentów „zapomina”, że głosowała na przegranych).