Duże bezrobocie wśród kobiet to efekt mniej specjalistycznego wykształcenia, innego charakteru wykonywanej pracy, stereotypów, wadliwych przepisów oraz... pogody – tłumaczą eksperci, ekonomiści i przedstawiciele urzędów pracy, z którymi rozmawiała "Rz".
W ubiegłym roku liczba bezrobotnych pań wzrosła aż o 12 proc., podczas gdy mężczyzn zaledwie o 1 proc. Tak wynika z najnowszych danych GUS. Podobnie jest z liczbą pracujących. Pracę znalazło 102 tys. mężczyzn i tylko 24 tys. kobiet. W efekcie wskaźnik bezrobocia tych pierwszych ani drgnął (wynosi 8,8 proc.), a kobiet wzrósł z 9,9 proc. do 10,9 proc. Co więcej, w urzędach pracy liczba zarejestrowanych mężczyzn zmalała (o 17,5 tys.), a kobiet przybyło ponad 45 tys.
Kobiety zwykle mają wykształcenie bardziej ogólne, humanistyczne, mniej specjalistyczne. Dlatego trudniej im znaleźć i utrzymać pracę, zwłaszcza w okresie pogorszenia koniunktury. – Płacą jako pierwsze cenę za hamującą gospodarkę – mówi Mateusz Walewski, ekonomista w PwC. Jerzy Kędziora, szef Powiatowego Urzędu Pracy w Chorzowie, dodaje: w naszych rejestrach jest coraz więcej absolwentek politologii, zarządzania czy marketingu, na które zapotrzebowanie jest nikłe. Sporo jest za to ofert dla ślusarzy, budowlańców, hydraulików czy inżynierów. A to zwykle domena mężczyzn.
Kobiety tracą także pracę, bo firmy, restrukturyzując zatrudnienie, starają się za wszelką cenę zatrzymać pracowników kluczowych dla produkcji. – Te prace częściej wykonują mężczyźni – wskazuje Walewski. Panie częściej pracują na etatach obsługowych, które mogą być likwidowane z mniejszą szkodą dla przetrwania firmy.
Rosnące bezrobocie wśród kobiet wynika także z obaw szefów, często stereotypowych. Boją się, że panie zajdą w ciążę, wezmą zwolnienie lekarskie, potem macierzyński czy wychowawczy. I znikną z pracy np. na rok albo i dłużej. – Ponieważ bezrobotnych jest sporo, firmy wybierają tych, którzy z ich punktu widzenia są mniej ryzykowni – mówi Jerzy Bartnicki, dyrektor PUP w Kwidzynie.