Bugaj:Nie dyskryminować wyborców!

Być może prezydent powinien być wyposażony w prawo wydawania w określonych sprawach dekretów – rozważa publicysta

Publikacja: 19.10.2011 01:36

Ryszard Bugaj

Ryszard Bugaj

Foto: Fotorzepa, dp Dominik Pisarek

Red

W sobotę, 8 października wybitny aktor, celebryta (i twarz licznych reklam) Marek Kondrat wołał z pierwszej strony „Gazety Wyborczej": „Głosujcie, bo będziecie mieli kaca". Zignorowałem wezwanie. W poniedziałek głowa mnie nie bolała.

Wynik tych wyborów nie zmienił mojego poglądu: system polskiej demokracji wymaga generalnego remontu. Nie ma oczywiście żadnych podstaw formalnych, by sukces PO kwestionować. Porażka PiS i klęska SLD też są bezsporne. Frekwencja – choć generalnie bardzo niska – była nieco lepsza, niż oczekiwano. Ale są też symptomy postępującej demoralizacji: wybór Bartosza Arłukowicza i Joanny Kluzik-Rostkowskiej, czyli kandydatów transferowych.

No i jest wynik Janusza Palikota (bo nie Ruchu Palikota). Jego sukces – moim zdaniem – dobitnie potwierdza patologię polskiej polityki. RP to „partia jednoosobowa", a źródłem jej sukcesu są skandalizujące zachowania i pieniądze. Środowisko Palikota nie ma określonej tożsamości i jest skrajnie nieprzewidywalne. Jego sukces nie byłby możliwy, gdyby nie frustracja ludzi pozbawionych realnego wyboru.

Ale są i inne oceny fenomenu Palikota. Politolog Radosław Markowski w tygodniku „Polityka" o Ruchu Palikota mówi: „Byłoby dobrze, aby taka partia miała możliwości krzepnięcia i rozwoju". Poparcia – choć warunkowego – udzielił Palikotowi na łamach „Wyborczej" również Piotr Pacewicz. Napisał: „Palikot na razie przysłużył się demokracji". Jak widać, nie ma zgody, co demokracji służy.

Jak Samoobrona

Nie jest oczywiście prawdą, że w tych wyborach ludzie na nic nie mieli realnego wpływu. Mieli wpływ na to, kto będzie premierem. Pewnie również na styl rządzenia. Ale na nic więcej. W szczególności nie mieli wpływu na przyszłą politykę państwa. Mimo poważnych dylematów, przed którymi stoi Polska, związanych przede wszystkim z kryzysem w światowej gospodarce i kryzysem UE, partie polityczne nie przedstawiły swoich zasadniczych diagnoz i terapii. Wszystkie (główne) zadeklarowały, że nie podniosą żadnych podatków, obniżą deficyt i powiększą (w różnej skali i na różne cele) wydatki publiczne.

Rekord pobiły: SLD, który obiecał zmniejszenie VAT o 4 punkty procentowe (ponad 20 mld zł), i PJN, który zaoferował ogromne zwiększenie wydatków na wsparcie dla rodzin i... wprowadzenie podatku liniowego. Generalnie partie zajęły więc takie stanowisko, jakie swego czasu zajmowała Samoobrona. Było ono absurdalne, ale wtedy uwarunkowania dla wzrostu gospodarki były nieporównanie korzystniejsze, więc stanowisko Samoobrony było... bardziej realistyczne.

W tych wyborach Polacy mieli wpływ na to, kto będzie premierem. Pewnie również na styl rządzenia. Ale na nic więcej

Wielu pewnie powie, że wszystko to propagandowa piana, którą nie warto sobie zawracać głowy, a ponadto... tak jest wszędzie (czytaj: taka jest demokracja). W przypadku PO rzeczywiście można z pewną dozą prawdopodobieństwa przewidzieć, co ta partia będzie robić. Będzie „pragmatycznie" chronić interesy zamożnych obywateli – zresztą z rozkładu poparcia widać, że PO ma z tą grupą „dobrą chemię".

Zwolennicy innych opcji nie mieli partii, na które mogli oddać głos bez skrajnego ryzyka. Oczywiście zawsze są tacy, dla których ważne są jakieś bardzo szczególne sprawy (np. udział duchownych w państwowych uroczystościach) lub którzy kierują się szczególnie silnymi emocjami (np. niechęcią do Rosji). Także oni mieli szansę poprzeć jakąś partię z nadzieją, że będzie ich reprezentować.

Nieudane próby

Systemy polityczne w wielu krajach skrzypią. Masowe protesty w Stanach Zjednoczonych, Hiszpanii, Chile, we Włoszech czy zajścia w Wielkiej Brytanii to symptomy niewydolności demokracji. Wszędzie tam klasa polityczna w znacznej mierze „kontroluje" wybory. Tak jest i w Polsce. Czy powinniśmy przyjąć, że „taka jest demokracja", czy – jednak – podjąć kroki, by jej mechanizmy zreformować?

Mało kto zaprzecza, że scena polityczna jest zabetonowana. Wysokie progi wyborcze i góra pieniędzy wypłacana tym, którzy je sforsują, przesądzają o jej petryfikacji. Partie należące do kartelu mogą być w opozycji lub rządzącej koalicji, ale muszą dołożyć starań (lub mieć wielkiego pecha), by zostać wyeliminowane.

Natomiast ugrupowania, które są na zewnątrz, muszą sforsować bardzo wysokie mury obronne systemu. Są one tak trudne do pokonania, że rzadko podejmowane są nawet próby. Nic dziwnego, wszak trudno na serio próbować bez kilku chociaż milionów. Większą szansę mają dysydenci, którzy odłączają się od którejś partii z kartelu (na ogół dlatego, że przegrywają wewnętrzną rywalizację personalną) i są już opinii publicznej znani. Są jednak z reguły zupełnie niewiarygodni i nie mają pieniędzy.

W ostatnich latach było kilka takich prób (SdPl Borowskiego, Lewica Polska Leszka Millera, Polska Plus, Prawica RP Marka Jurka, PJN) – wszystkie nieudane. Skutecznie mury obronne forsują tylko nowe partie wykorzystujące silną frustrację, skandalizujące i... zdolne do pozyskania pieniędzy prywatnych. To przypadek Palikota, a wcześniej Samoobrony.

Nie sądzę, by system w obecnym kształcie można było uznać za satysfakcjonujący. Zakładam oczywiście, że demokracja powinna być zarówno mechanizmem wyłaniania kompetentnych i wiarygodnych elit, jak i rozstrzygania o zasadniczych liniach polityki państwa (nie wydaje się zresztą, by można było realizować te cele w oderwaniu).

Nasuwa się postulat otwarcia sceny politycznej. Jego realizacja powinna być dobrze przemyślana i nikt nie powinien się łudzić, że zabezpieczy to przed wszelkimi patologiami. Demokracja niesie ryzyko, tyle że – w długim okresie – dużo mniejsze niż autorytaryzm.

Przede wszystkim trzeba się ustrzec złych pomysłów: ordynacji większościowej i likwidacji finansowania partii z budżetu. Ten pierwszy pomysł (pokazuje to jednoznacznie doświadczenie) nieuchronnie prowadzi do składu parlamentu niereprezentatywnego. Ostatnie wybory do Senatu w pełni to potwierdzają. Ordynacja większościowa nie zmniejsza też wpływu partyjnych aparatów na rezultat wyborów: nie wygrał nikt, kto nie dysponował wsparciem partyjnym. „Za to" niektórzy wzięli mandat, otrzymując niewielkie poparcie.

Ryzyko rozdrobnienia

Między bajki można też włożyć twierdzenie, że przy wyborach większościowych wyborcy skuteczniej kontrolują swojego przedstawiciela. To by wymagało śledzenia jego indywidualnych poczynań, co jest założeniem całkowicie utopijnym. Oczywiście łatwo sobie wyobrazić proporcjonalną ordynację, która także wyborców w znacznej mierze ubezwłasnowolnia.

Nie warto się rozwodzić nad postulatem „prywatyzacji polityki", swego czasu z impetem wysuwanym przez PO. To musi prowadzić do preferowania interesów zamożnych obywateli. Sprawa jest bardzo poważna, bo „przewaga" grup zamożnych ma źródło nie tylko – a może i nie najbardziej – w prywatnym finansowaniu polityki.

Po pierwsze, występuje silna korelacja między statusem materialnym a wykształceniem, co w konsekwencji oznacza, że aktywne zachowania polityczne przejawiają dużo częściej osoby należące do grup zamożniejszych.

I, po drugie, jest kwestia „lepszego zrozumienia" w mediach dla interesów grup zamożniejszych. Wszystko to nie oznacza, że nie można ustanowić takiego systemu finansowania polityki ze środków publicznych, by preferować określone „opcje" lub – czego doświadczamy w Polsce – sprzyjać partykularnym interesom klasy politycznej.

Obniżenie progów wstępu do parlamentu z 5 do np. 3 procent niesie potencjalne ryzyko jego rozdrobnienia. To ryzyko trochę pozorne, bo koncentracja, którą wymusza ordynacja, ma charakter formalny. Nie tak dawno temu byliśmy świadkami rządów AWS. Formalnie było to jedno ugrupowanie, ale w sensie politycznym zawierało kilka, a wykrystalizowanie spójnej i wspólnej polityki AWS było prawie niemożliwe. Jednak zagrożeń dla stabilności nie można lekceważyć. Ale też łatwo sobie wyobrazić przepisy temu przeciwdziałające.

Rola prezydenta

Myślę, że najlepszym zabezpieczeniem na wypadek, gdyby rozdrobniony lub skłócony (co jest możliwe również przy niewielu partiach) Sejm nie był zdolny wyłonić większości rządowej (lub gdy się ona rozpadnie), byłaby zasada, że na pewien okres (chyba nie na dłużej niż pół roku) może powstać rząd powoływany przez prezydenta bez zaufania Sejmu.

Być może prezydent powinien być też wyposażony w prawo wydawania w określonych sprawach dekretów (wymagających akceptacji parlamentu). Możliwe są i inne rozwiązania. Stabilność nie musi być okupiona zablokowaniem sceny politycznej i niereprezentatywnością parlamentu.

Przyjmuje się często, że finansowanie polityki to dotacje dla partii politycznych. Tak, ale nie tylko. Środki na politykę to również wynagrodzenia parlamentarzystów (skandalicznie wysokie w przypadku europosłów) oraz diety i wydatki na prowadzenie biur parlamentarzystów. Wszystko to pozwala na „zawodowe" uprawianie polityki i finansowanie nieomal wszystkich kosztów, które działalność polityczna generuje: lokali, personelu biurowego, wyposażenia biur, łączności, transportu i ekspertyz.

Partie parlamentarne są de facto finansowane z budżetu przez wydatki na parlamentarzystów i kluby w Sejmie i Senacie – nawet gdy nie ma formalnych dotacji dla partii jako takich. Przy czym w działalności politycznej wielkie znaczenie ma skala – duże partie parlamentarne mają wielką przewagę nad małymi. Trzeba też pamiętać, że w znacznej mierze ze środków publicznych (i to pomijając nadużycia) finansowana jest polityka lokalna.

W obecnym systemie polityka jest jednak finansowana ze środków publicznych także kanałem partyjnym, a sposób finansowania – mimo wprowadzenia pewnej degresji wysokości dotacji – nosi wszelkie cechy nagrody za sukces. Zwycięzcy nie biorą wszystkiego, ale biorą bardzo wiele. Suma środków na poszczególne ugrupowania płynąca kanałem parlamentu i partyjnym jest ogromna, a ograniczenia w ich wydatkowaniu niewielkie i iluzoryczne. W istocie te środki prawie w całości są przeznaczone „na promocję".

Pod tym względem siła dużych ugrupowań parlamentarnych jest przytłaczająca. Tym bardziej że na wsparcie (ale tylko kanałem partyjnym) mogą liczyć wyłącznie te ugrupowania pozaparlamentarne, które uzyskały co najmniej 3-procentowe poparcie wyborcze (przy frekwencji 75 procent to jest mniej więcej 600 000 wyborców). Czy można mówić o równości szans? Nie. Ci, którzy są w parlamencie, korzystają z ogromnej protekcji – nawet jeżeli wyborcy się nimi całkowicie rozczarują.

Ruch masowy

Suma środków publicznych powinna być oczywiście drastycznie ograniczona. Przede wszystkim tych płynących kanałem partyjnym. Nie ma żadnych powodów, by finansowanie partii przekraczało 3 – 5 mln zł rocznie, natomiast są powody, by ta kwota była równa dla wszystkich beneficjentów i by były nimi wszystkie te partie, które osiągną przynajmniej 1-procentowe poparcie. Refundacja wydatków na kampanię wyborczą powinna być zlikwidowana, tak jak i wszelkie formy finansowania prywatnego z wyjątkiem składek.

Z pewnością konieczne jest też wprowadzenie zakazu wydatków stricte promocyjnych (co wymaga przełamania absurdalnego sprzeciwu Trybunału Konstytucyjnego) i surowego audytu gospodarki finansowej. Jednocześnie powinien być rozszerzony zakres bezpłatnego dostępu ugrupowań politycznych do publicznych mediów elektronicznych – nie tylko w okresie kampanii wyborczych.

Myślę, że obecne prawo wyborcze i system finansowania polityki pozostają w kolizji z art. 32 ust. 2 konstytucji, który głosi: „Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakichkolwiek przyczyn". Od dawna czynione są wysiłki, by wyeliminować dyskryminację niepełnosprawnych. Ale przede wszystkim trzeba ograniczyć dyskryminację tych wszystkich wyborców, którzy w lokalu wyborczym nie znajdą listy partii im bliskiej i zostają w domu lub głosują przypadkowo.

Nie jestem jednak optymistą. Klasa polityczna i różne elity mają interes w tym, by kontrolować wyborców. To może zmienić tylko masowy i niepartyjny ruch.

Autor jest publicystą, ekonomistą i politykiem. Był twórcą i liderem Unii Pracy

W sobotę, 8 października wybitny aktor, celebryta (i twarz licznych reklam) Marek Kondrat wołał z pierwszej strony „Gazety Wyborczej": „Głosujcie, bo będziecie mieli kaca". Zignorowałem wezwanie. W poniedziałek głowa mnie nie bolała.

Wynik tych wyborów nie zmienił mojego poglądu: system polskiej demokracji wymaga generalnego remontu. Nie ma oczywiście żadnych podstaw formalnych, by sukces PO kwestionować. Porażka PiS i klęska SLD też są bezsporne. Frekwencja – choć generalnie bardzo niska – była nieco lepsza, niż oczekiwano. Ale są też symptomy postępującej demoralizacji: wybór Bartosza Arłukowicza i Joanny Kluzik-Rostkowskiej, czyli kandydatów transferowych.

Pozostało 95% artykułu
Polityka
Ukraina łączy Tuska i Macrona
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Polityka
Sejmowa partia zmieniła nazwę. „Czas na powrót do korzeni”
Polityka
Stanisław Tyszka: Obecny rząd to polityka pełnej kontynuacji i teatr wojny
Polityka
Polscy żołnierze na Ukrainie? Jednoznaczna deklaracja Radosława Sikorskiego
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Polityka
Nie będzie kredytu 0 proc. Chaos w polityce mieszkaniowej się pogłębia