Rzeczpospolita: Jaka jest przyczyna chaosu wyborczego, który obserwujemy od kilku dni.
Jarosław Flis: Wiele rzeczy się na to złożyło. Zaczęło się od zliczania głosów z komisji, potem doszły nieważne głosy i zaskakujące wyniki. Pierwsza sprawa jest problemem technicznym - dwie ostatnie systemowym. System wyborczy tak się ułożył, że popycha wyborców do oddawania nieważnych głosów. Bo jeżeli ktoś w wyborach wójta głosuje na karce, na których jest kilka znanych mu osób i tak samo jest przy wyborze rady gminy, to gdy do sejmiku dostaje płachtę ze stoma nazwiskami, to często oddaje pusty głos. Nawet jeśli zna na niej jakichś kandydatów, to samo wyszukanie osoby, na którą chce się głosować, wśród stu nazwisk, jest poważnym kłopotem.
- W tegorocznych wyborach samorządowych nie mieliśmy płachty tylko książeczkę i wyszło jeszcze gorzej.
- Te wielkie płachty nie pasowałyby do nakładek Braille'a, które zaordynowali posłowie, żeby ułatwić głosowanie osobom niewidomym. Dlatego PKW zamieniła je na książeczkę. I pojawiły się problemy, bo pierwsza strona książeczki wygląda dokładnie jak karta do głosowania na wójta czy radnego gminy. Wyborca głosujący także w wyborach sejmowych wie, że taką książkę trzeba przewertować, znaleźć swojego kandydata i postawić przy nim krzyżyk. Ale ci, dla których głównym punktem odniesienia są wybory gminne, stawiają albo krzyżyk na każdej stronie i w rezultacie mamy masę nieważnych głosów albo na pierwszej stronie, a ta dzięki losowaniu przypadła w udziale PSL.
- W tym tkwi tajemnica samorządowego sukcesu ludowców?