Henryk Woźnakowski mija się z prawdą

Wobec krytyków mojej „Ceny przetrwania?” muszę stawić czoła nie tylko temu, co jest realną różnicą zdań, ale i temu, co jest fałszywym obrazem mojej pracy

Publikacja: 12.03.2011 00:01

Henryk Woźnakowski mija się z prawdą

Foto: Rzeczpospolita

Red

Poprzednie wydanie „Plusa Minusa" przyniosło dwa materiały poświęcone mojej książce na temat inwigilacji środowiska „Tygodnika Powszechnego" przez Służbę Bezpieczeństwa. Chętnie odniósłbym się do tego, co jest rzeczową polemiką z moimi ocenami. Proszę jednak czytelników o wybaczenie. Jeszcze nie teraz. Problem polega na tym, że w obu tych tekstach aż roi się od przeinaczeń. Czuję się jak bohater dowcipu o informacji Radia Erewan o złodzieju zegarków,  muszę więc najpierw wytłumaczyć, że nie jestem złodziejem zegarków.

Recenzja pióra Henryka Woźniakowskiego („Cena zmagania") w wielu miejscach wprowadza czytelników w błąd. Woźniakowski pisze, że IPN przyjął zamówienie „Tygodnika" na napisanie książki i dalej: „powstał nawet zespół autorów, lecz z jakichś przyczyn – zapewne z racji zmiany priorytetów badawczych – instytut nie podjął jego realizacji". Było – niestety – inaczej i prezes SIW Znak o tym wie, informowałem go o tym kilkakrotnie. Nie chodziło o żadne zmiany „priorytetów badawczych", tylko o trywialny brak ludzi skłonnych podjąć się tego zadania.

A powody owego powszechnego braku zapału do zajmowania się tym tematem łatwo zrozumiemy, kiedy uświadomimy sobie, że jeden z członków naszego trzyosobowego zespołu wycofał się na skutek presji środowiska. W istocie środowisko patrzyło na tę pracę bardzo niechętnym okiem. W efekcie zostałem w tej pracy sam, miałem więc do wykonania zadanie pierwotnie przewidziane dla trzech osób. Zatem zakres przeprowadzonej kwerendy jest faktycznie mniejszy od pierwotnych zamierzeń, ale dobrze byłoby nie przemilczać przyczyn zaistnienia tej sytuacji.

Nie wszystko z UB

Kwerenda dla „Ceny przetrwania?" jest co prawda mniejsza, niż planowano, ale nie da się utrzymać twierdzenia, że praca jest oparta „niemal wyłącznie na jednym rodzaju źródeł", tzn. na dokumentach Służby Bezpieczeństwa. Te źródła są szeroko konfrontowane przede wszystkim z tekstami drukowanymi na łamach „Tygodnika" w czasach, o których opowiadają dokumenty tajnej policji PRL. Woźniakowski radykalizuje swój – i tak już wypaczony – sąd – gdy pisze, że rozdziały pierwszy i drugi, będące „autorską wizją sytuacji środowiska »TP« w PRL (...) nie sięgają do źródeł innych niż archiwa służb". Czyżby? Zadałem sobie trud przeanalizowania charakteru przypisów do tych rozdziałów. Co się okazało? Na 170 przypisów aż 100 nie dotyczy w żaden sposób akt SB. Są w nich odwołania między innymi do tekstów z „TP", literatury przedmiotu, dokumentów z Archiwum Państwowego w Krakowie i z archiwum Jerzego Turowicza.

Gdyby policzyć wszystkie teksty z „TP" przywołane w książce, dałoby to prawdopodobnie około 100 pozycji. Nie liczyłem tego całościowo, ale mam wrażenie, że proporcjonalny udział poszczególnych rodzajów źródeł w całej książce przedstawia się w przybliżeniu tak: 70 procent – źródła UB/ KBP/ SB; 20 procent – teksty z „TP", 10 procent – pozostałe.

Woźniakowski twierdzi, że nie informuję czytelników o różnicach politycznych i ideowych pomiędzy środowiskiem „Tygodnika" a PAX. To nieprawda. Piszę bowiem: „Niekiedy ta afirmacja [ustroju – RG] szła dość daleko, chociaż nigdy tak daleko, jak tego chciały władze, ani tak daleko, jak to było w przypadku PAX, skądinąd także niewyrzekającego się swojego chrześcijańskiego światopoglądu" (s. 43). Albo: „Stosunek środowiska »Tygodnika Powszechnego« do PAX był zdecydowanie niechętny, co łatwo zrozumieć, bo to PAX-owi partia dała w 1953 r. »Tygodnik« odebrany grupie Turowicza".

Albo: „Przecież trudno znaleźć na tamtej scenie politycznej zjawisko bardziej jednoznacznego oportunizmu. Można powiedzieć, że PAX był (wyjąwszy lata 1980 – 1981) niezawodnym przyjacielem partii. Nie wykazywał politycznej niesubordynacji, owszem rozwijał swoją doktrynę »wieloświatopoglądowości«, ale ona nie przekreślała pełnego podporządkowania dyrektywom płynącym z KC PZPR" (s. 85).

Na tle tak zaprezentowanego stanowiska PAX piszę o środowisku „TP", że zachowywało, mimo wszystkich ustępstw czynionych na rzecz komunistów, własną autonomię. Na przykład: „zaangażowanie »Tygodnika« po stronie partii jawi się jako zniuansowane. Był to na pewno akces do struktury władzy i po części akces do doktryny (do pewnych jej elementów) – ale jednak warunkowy i odwoływalny. Można rzec, że Jerzy Turowicz i jego najbliżsi współpracownicy pozostawiali koniec końców sobie decyzje, czy i w jakim stopniu akceptować jedno i drugie. Przesądzającym dowodem owej suwerenności jest ewolucja linii politycznej »TP« (...)" (s. 54). Jak wobec tego da się utrzymać pogląd prezesa SIW Znak o nieodróżnianiu przeze mnie „Tygodnika" od PAX – ja nie wiem. Czy ktoś potrafiłby mi to wyjaśnić?

Pisze także wydawca najnowszej książki Jana Tomasza Grossa: „(...) szkoda, że Graczyk nie zadaje sobie pytania, jak to się stało, że w pewnym momencie prymas [Wyszyński – RG] zaczął być przez władze uważany za osobę znacznie bardziej umiarkowaną i spolegliwą niż niejaki kardynał Wojtyła, początkowo typowany przez komunistów na konkurenta i przeciwwagę wobec prymasa". Owszem zadałem sobie takie pytanie na łamach książki i nawet udzieliłem na nie prowizorycznej odpowiedzi. Cytuję: „W kontekście rozważań o przewartościowaniach postaw grupy krakowskiej wobec komunizmu warto wspomnieć, że podobną ewolucję przechodził biskup krakowski Karol Wojtyła. Z początku uważany przez analityków z SB za biskupa »postępowego« i w tym sensie przeciwstawiany prymasowi Polski, w połowie lat 70. jest już przez bezpiekę postrzegany jako hierarcha bardziej dla komunistów kłopotliwy niż prymas. Wydaje się, że w tych ocenach tkwi zasadniczo ziarno prawdy, a polityczna ewolucja Wojtyły i Wyszyńskiego rzeczywiście przebiegała w odwrotnym kierunku. I zapewne można zaryzykować hipotezę, że w radykalizowaniu się postawy politycznej kardynała Wojtyły odegrały pewną rolę jego żywe kontakty z redaktorami »Znaku« i »Tygodnika«" (s. 73 – 74).

W końcu zarzuca mi prezes Znaku, że pisząc o sporze ludzi „Tygodnika" z kardynałem Wyszyńskim w dobie soboru powołuję się na jeden zaledwie cytat z „Dzienników" Stefana Kisielewskiego. Kulą w płot, panie prezesie. Napisałem bowiem, co następuje: „Takich, przepełnionych goryczą, uwag na ten temat jest w »Dziennikach« dużo – wybieram tylko dwie, charakterystyczne dla całości. Oto zapiski z 25 lutego 1970 r.:

»Z Jerzym T. pokłóciłem się okropnie – oczywiście o Tygodnik. Doszło do krzyków, trzaśnięcia drzwiami, niepożegnania się niemal. (...) Jedyny prywatny tygodnik na 32 miliony ludzi, który mimo cenzury miałby szanse zaznaczyć jakoś, że są w tym kraju niemarksiści, którzy coś myślą i robią, stał się, dzięki maniakalnemu skupieniu się na sprawach reformy Kościoła, czymś niemal dywersyjnym wobec prymasa i rozbijającym zainteresowanie katolicyzmem u wielu laickich środowisk. Mania reform jest w dodatku oparta na wzorcu zachodnim, rak zachodniości toczy to nieszczęsne pismo i nie pozwala mu dojrzeć problemów specyficznie polskich dzisiaj, wynikłych ze znalezienia się katolickiego kraju w ręku marksistów. (...) Nie będę z nim już rozmawiał w ogóle, właściwie od dziesięciu lat toczymy ten dialog głuchych na temat nieszczęsnego pisma. Ludzie na starość wyrodnieją, degenerują się – może ja, może on? Ja uważam, że on. To już obcy mi człowiek»" (s. 40). Dwa fragmenty z Kisiela zacytowałem w tekście, ale prawdziwie napisałem, że jest ich więcej, odsyłając jeszcze kilkakrotnie w przypisach do „Dzienników". Zachęcam pana prezesa do zapoznania się z nimi – naprawdę warto!

Dodam jeszcze, że Henryk Woźniakowski mija się z prawdą w jednej fundamentalnej dla mnie, chociaż epizodycznej, sprawie. Rzecz dotyczy niedotrzymania przezeń danego mi słowa. Oddawałem Woźniakowskiemu moją pracę do – ewentualnego – druku tylko pod warunkiem, że nie przekaże jej osobom postronnym, a szczególnie Krzysztofowi Kozłowskiemu. Moja ostrożność motywowana była tym, że Kozłowski wcześniej zapowiedział mi, że będzie tę książkę zwalczał wszelkimi dostępnymi mu środkami. Umówiliśmy się z prezesem Woźniakowskim tak, że jeśli po lekturze miałby zamiar książkę publikować, to wspólnie ustalimy krąg osób, do których praca trafi przed drukiem, a jeśli uzna, że jej publikację wyklucza, to pozostanie jedynym czytelnikiem pliku elektronicznego, który mu przekazałem.

Umowa była prosta, a jej uzasadnienie z mojej strony aż nadto zrozumiałe. Woźniakowski tej umowy nie dotrzymał. Tłumaczył mi potem, we wrześniu 2010 r., że nie zrozumiał sensu naszego porozumienia. Teraz jednak tłumaczy się inaczej, powiadając w ostatnim numerze tygodnika „Uważam Rze", że „Kozłowskiemu udostępnił książkę dopiero po wypowiedziach promocyjnych Graczyka na forum »Rzeczpospolitej« i »Frondy«". To nieprawda. Domagam się niniejszym od Henryka Woźniakowskiego sprostowania tej nieprawdziwej informacji. W przeciwnym razie będę zmuszony do upublicznienia treści jego wrześniowego listu do mnie.

Ubecy jak z bajki

Stefan Wilkanowicz („Aż taki głupi to ja nie byłem", „Rzeczpospolita", 5 – 6 marca) też wielokrotnie – po prostu – myli się.

Nie jest prawdą, że ks. Andrzej Bardecki został pobity przez późniejszych morderców ks. Popiełuszki. Stefan Wilkanowicz kompiluje dwie różne sytuacje historyczne, tworząc z nich – sztucznie – jedną. Do pobicia ks. Bardeckiego doszło w 1977 r., jego bezpośrednimi sprawcami byli krakowscy żule, chociaż jest wysoce prawdopodobne, że za ich czynem stała miejscowa SB. Nic nie wiadomo o udziale w tym przedsięwzięciu kpt. Piotrowskiego i jego kompanów. Natomiast w roku 1983 specjalna „grupa D" z Warszawy kierowana przez Piotrowskiego przybyła do Krakowa, żeby przeprowadzić prowokację w stosunku do ks. Bardeckiego i Ireny Kinaszewskiej. Ostatecznym celem tej prowokacji miała być kompromitacja Jana Pawła II. Nic z tego nie wyszło, ponieważ członkowie tego SB-eckiego komanda upili się i spowodowali wypadek samochodowy. Te rozróżnienia też nie są bez znaczenia, bo bez nich wszystko w tej historii będzie nam się kojarzyć ze wszystkim – czyli bez sensu. Bo byłoby czymś bezsensownym wysyłanie do Krakowa człowieka do zadań specjalnych, żeby namówił żuli do pobicia asystenta kościelnego „TP" lub żeby sam go pobił. Kapitan Piotrowski jest ponurą postacią, ale nie jest postacią groteskową.

SB była raczej nieskuteczna w swych działaniach, ale jednak nie zarządzali nią kretyni – a taki wniosek należałby wysnuć z narracji Wilkanowicza.

Nie może też być prawdą, że zaprzyjaźniona z „Tygodnikiem" preclarka „ostrzegała nas, gdy zbliżali się jacyś agenci", a w każdym razie nie jest prawdziwy morał płynący z tych słów. Pamiętam tę starszą kobietę, która istotnie darzyła nas sympatią i niekiedy zwracała uwagę na jakie podejrzane typy kręcące się po okolicy. Były to jednak gesty tyleż dobroduszne, co pozbawione jakiejkolwiek wartości informacyjnej. Stefan Wilkanowicz mówi o preclarce tak, jak gdyby agenci mieli na czole wypisane, że są agentami, a „Tygodnik" odnosił z jej ostrzeżeń jakieś realne korzyści. Przepraszam, jakie? Nie przypominam sobie, żeby preclarka ostrzegła mnie kiedykolwiek przed osobami, o których dzisiaj wiem, że były tajnymi współpracownikami. W sumie jest to narracja cokolwiek bajkowa, niemająca wiele wspólnego z realiami tamtej epoki.

Zwracam na to uwagę, bo jeśli obraz PRL, jaki rysuje Stefan Wilkanowicz, jest tak dalece oderwany od realiów, to pojawia się poważny znak zapytania przy rysowanym jego ręką obrazie działań SB wobec środowiska „Tygodnika".

Stefan Wilkanowicz zdaje się nie rozumieć jednej elementarnej sprawy. Kiedy ja przytaczam dokumenty SB, które go obciążają, były prezes KIK traktuje to tak, jak gdybym ja go oskarżał. Powiada np.: „Pan Graczyk insynuuje (...), że piłem godzinami whisky z oficerem SB. To oszczerstwa". Przypomnę więc, że w 2009 roku przeprowadziłem ze Stefanem Wikanowiczem dwie kilkugodzinne rozmowy. Przedstawiłem mu znany mi wtedy obraz jego kontaktów z SB i prosiłem o komentarz. Rozmowę nagrałem, zredagowałem i wysłałem mu do autoryzacji. Wilkanowicz odsyłał mnie z terminu na termin kilka razy, coraz to podając inny powód braku autoryzacji, a na koniec mi jej odmówił. Takie jego prawo. Ale jaki w takim razie ma teraz tytuł, żeby zarzucać mi, że go oskarżam? Nawet gdyby powiedział, że oskarżam go za pomocą akt SB, nie miałby go. Tym bardziej nie ma tytułu do opinii, jakobym insynuował picie whisky z esbekiem. A jednak sobie taki tytuł daje.

Zatrzaśnięta agora

Moja pozycja w sporze z krytykami „Ceny przetrwania?" jest podwójnie trudna. Muszę bowiem stawić czoła nie tylko temu, co jest realną różnicą zdań, ale i temu, co jest fałszywym obrazem mojej pracy. Henryk Woźniakowski i tak na tle niektórych jego przyjaciół (Marcina Króla, Józefy Hennelowej czy Krzysztofa Kozłowskiego) zachowuje pewną elegancję, bywają bowiem tacy krytycy, którzy zajmują się głównie miotaniem obelg pod moim adresem. Powiedziałbym jednak, że jest to elegancja nieco wybiórcza.

W każdym razie w tej sytuacji nie zawsze starcza czasu (albo miejsca w gazecie), żeby poważnie ustosunkować się do realnego sporu – bo i taki przecież istnieje. Dlatego do sporu merytorycznego z Woźniakowskim i Wilkanowiczem trzeba mi będzie przystąpić innym razem.

Tego rodzaju sytuacja (będąca, zresztą, przejawem szerszego zjawiska w polskiej debacie publicznej) sprawia, że autor pozycji uznanej przez mainstream za dysydencką musi się zmagać najpierw ze swoim fałszywym wizerunkiem. Jest w tej debacie ustawiony jak przysłowiowy chłopiec do bicia, bo przypisuje mu się działania, których nie popełnił, oraz zaniechania, których w istocie się nie dopuścił. Dobrze jeszcze, jeśli poważne medium dopuszcza do głosu obie strony sporu (tak czyni np. „Rzeczpospolita"), ale bywa przecież i tak, że jakiś tytuł prasowy dopuszcza na swoje łamy opinie wyłącznie krytyczne, często po prostu załgane (jak w mojej sprawie „Gazeta Wyborcza" i „Polityka"). W oczach czytelników takich gazet (a oni przeważnie nie sięgają po konkurencyjne tytuły) autor pracy uznanej za dysydencką jest po prostu skończonym łotrem, a problemy przez niego podnoszone nie zasługują na namysł.

Tę ostatnią uwagę dedykuję wszystkim, którzy, podejmując refleksję nad stanem naszego państwa 20 z górą lat po odzyskaniu niepodległości, kwitują problem ograniczeń wolności słowa prostym stwierdzeniem, że przecież w Polsce nie ma cenzury. No dobrze, nie ma cenzury. Ale kto potrafi uczciwie powiedzieć, że nie ma problemu równego dostępu do publicznej agory?

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów