Z jednej strony jest to człowiek wykształcony, oczytany i mistrz krajowy w brydżu. Z drugiej strony, słuchając go, ma się czasami wrażenie, że jest to megaloman szukający poklasku, autor aforyzmów i dowcipów nie na miejscu.
Korwin-Mikke jest aktywny i widoczny na scenie politycznej Polski od pół wieku. Wniósł wiele wartościowych idei, pozakładał różne partie, wydawnictwa i pisma. Na pewno wypełnia poważną lukę w życiu politycznym, skoro oddało na niego głosy ponad 7 proc. wyborców.
Frekwencja w wyborach do europarlamentu w maju tego roku wynosiła w Polsce niecałe 24 proc. Piszę o tej niskiej frekwencji nie po to, żeby zawstydzić pozostałe 76 proc., ale żeby raz jeszcze zaapelować do polskich organizacji pozarządowych, „działających na Wschodzie" – zwłaszcza tych wydających pieniądze z budżetu państwa – żeby przestały uczyć innych, a zajęły się własnym podwórkiem.
Na Ukrainie w wyborach uczestniczyło 60 proc. ludzi, w Gruzji – 43 proc., w Serbii bywa do 60 proc., a w Kosowie czasem frekwencja przekracza 100 proc. A mimo to od ponad 20 lat nie ustaje w Polsce presja, by uczyć tych politycznych prymitywów ze Wschodu, jak zachęcać ludzi do chodzenia na wybory.
Korwin-Mikke potrafił zachęcić, zwłaszcza młodzież, której z jednej strony podoba się liberalizm, zwłaszcza ekonomiczny, a z drugiej – jego postawa śmiałka i dowcipnisia, głoszącego heretyckie poglądy. Na mnie te poglądy: proputinowskie, antydemokratyczne i antykobiece (nie antyfeministyczne) nie robią wrażenia, za dużo już tego widziałam. Przy analizowaniu przemian politycznych w obozie komunistycznym bardzo mi się przydają oba moje kierunki studiów: nauki polityczne i pedagogika specjalna z uwzględnieniem schizofrenii i społecznego nieprzystosowania. (A propos, bardzo proszę, by „Gazeta Wyborcza", nawet kiedy kłamie na mój temat, nie określała mnie jako „byłą opozycjonistkę", ale żeby albo milczała, albo pisała „politolog i pedagog").