„Wojna” – recenzja. Ten film oddziałuje na zmysły i zostaje w pamięci

Alexowi Garlandowi udało się ożywić skonwencjonalizowane kino wojenne i zaproponować autentycznie świeży sposób filmowania boju. Jego „Wojna” niespodziewanie ominęła polskie kina i trafiła prosto na platformę Prime Video.

Publikacja: 19.06.2025 18:10

„Wojna” – recenzja. Ten film oddziałuje na zmysły i zostaje w pamięci

Foto: materiały prasowe

Wojna” („Warfare”) zaczyna się jak sequel „Pięknej pracy” Claire Denis. W finale tamtego francuskiego arcydzieła żołnierz wydalony z Legii Cudzoziemskiej zatracał się w tańcu do eurodance’owego bangiera „The Rhythm of the Night”. Tańczył do utraty sił, wiedząc, że nic lepszego niż armia, wspólnota męskich ciał i dusz, już go w życiu nie spotka. Alex Garland jakby podejmuje rytm tamtej piosenki i wbija nas w fotel osłupiającym otwarciem „Warfare”. Oddział uzbrojonych po zęby żołnierzy gapi się w mały telewizor, na którym leci widoeklip do „Call on Me” Erica Prydza. Kto raz widział ten teledysk, nigdy go nie pomyli z żadnym innym: niby zajęcia aerobiku, poruszanie ścięgien, naprężanie mięśni, zwykłe cardio w sportowym strojach, ale wszystko ewidentnie ocieka seksem.

Chłopaki w mundurach Navy SEALs gapią się jak zaczarowani w ten „trening”, wybuchy śmiechu i salwy oklasków; wszyscy, niczym jeden organizm, coraz bardziej żywiołowo reagują – nucą, bujają się na boki i robią wygibasy. Przecież na irackich ulicach kobiety widują tylko w burkach. Ale już nawet nie chodzi o erotykę – ta scena to czyste kino, filmowe płynne złoto. Chwila beztroski, głupkowatej radości z życia, zdrowia, młodości. Pierwszy i ostatni taki moment, więcej podobnych w fascynującym filmie Garlanda nie uświadczymy.

Był „Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej” czy „The Hurt Locker: W pułapce wojny”. Alex Garland w „Wojnie” znalazł swój sposób na pokazanie walk w Iraku

Szybkie cięcie, teraz panuje mrok i cisza. Jeszcze nóżka po „Call on Me” dyga, uśmiech nie zszedł z twarzy, a żołnierze poddawani są coraz większej presji. Tak samo i my, widzowie. Struna napięcia jest wciąż dokręcana, czekamy na moment, kiedy w końcu pęknie. Ci sami faceci, którzy przed chwilą cieszyli się jak dzieciaki, ruszają na rekonesans w jakimś przypadkowym irackim mieście. I nawet jeśli w napisach po czołówce twórcy precyzują, że to miasto to Ramadi, to i tak nie ma to znaczenia dla tego, co zaraz zobaczymy.

Czytaj więcej

„Fenicki układ” Wesa Andersona: Multimilioner walczy o przyszłość

Oddział w środku nocy prowadzi rozpoznanie dzielnicy. Do świtu zajmą budynek mieszkalny, gdzie rozłożą stanowiska snajperskie. Problem w tym, że robią przy tym potworny hałas i następnego dnia tylko wypatrują ataku irackich partyzantów. Ofensywa w końcu następuje, oddział trafia pod ogień kałasznikowów, granatów i wyrzutni rakiet, odpowiadając oczywiście całą swoją nowoczesną machiną wojenną.

Ten scenariusz jest tak zgrany, że już nawet my w Polsce go nakręciliśmy („Karbala” z 2015 r.). Garland to oczywiście wie – nie bez powodu jest uważany za nadzieję Hollywood, zwłaszcza po szeroko komentowanym „Civil War” sprzed roku. Musiał mieć świadomość, że nie przez przypadek powstaje coraz mniej filmów wojennych – gatunek po prostu doszedł do ściany. Można oczywiście opowiadać kolejne historyjki w innym kostiumie i lokalizacji, ale o fajerwerki formalno-koncepcyjne coraz trudniej. I nawet jeśli „Wojna” to adaptacja wspomnień Raya Mendozy, który ze względu na swoje zaangażowanie w produkcję awansował na współreżysera, to co z tego – od książek weteranów uginają się całe półki.

„Wojna” („Warfare”). Zwiastun filmu na Prime Video

Ostatnimi czasy coś ciekawego w tej dziedzinie udało się nielicznym. Samowi Mendesowi w stylizowanym na jedno ujęcie „1917” oraz Melowi Gibsonowi w „Przełęczy ocalonych”, krwawemu peanowi na cześć pacyfizmu. O wojnach Amerykanów na Bliskim Wschodzie powiedziano już sporo. Był „Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej” (2005), przenikliwy serial „Generation Kill: Czas wojny” (2008), elegia dla saperów w postaci „The Hurt Locker: W pułapce wojny” (2008), a także thriller przetrwania „Ocalony” (2013) z Markiem Wahlbergiem. Słowem było wszystko lub niemal wszystko.

A jednak Alex Garland wychodzi z tej próby z tarczą. Pomysłem na jego „Warfare” była bliskość oraz intensywność. Podejść z kamerą jak najbliżej wojny. Przedstawiana akcja jest bowiem absolutnie typowa. Ot, nieudany zwiad, z którego trzeba się wycofać pod ogniem. Nie ma tu spektakularnych akcji ani bohaterów. Nie uświadczymy też wyciskających łzy dialogów w stylu: „– Oddaj ten list mojej żonie… / – Sam jej go zaniesiesz!”. Nie. Garland zachowuje się tak, jakby ekranizował raport z ekspedycji, minuta po minucie, procedura po procedurze. Albo adaptował podręcznik do metodyki wojny. „Gdzie masz granat dymny? – Prawa tylna kieszeń”.

Chciałoby się nazwać „Wojnę” mikrohistorią, opowieścią o paru anonimowych żołnierzach i jednym gorącym przedpołudniu. Byłaby to jednak przesada – narracja wciąż jest bowiem prowadzona z perspektywy dominujących, zwyciężających. Mikrohistorią w tym przypadku byłby film o tych dwóch Irakijczykach, którzy w kupionych przez Amerykanów mundurach są wysyłani „na zająca”, żeby w razie czego to ich sięgnęły strzały z zasadzki. Koniec końców Garland nie wywraca stolika, na którym stoi niemal cała anglo-amerykańska filmografia wojenna – dziesiątki zabitych Irakijczyków nie bolą nas tak bardzo, jak jeden ranny chłopak z Wisconsin.

Co prawda są tu momenty „polityczne” i Garland zatrzymuje się na chwilę, by krytycznie pokazać działania swoich sojuszników (jest Brytyjczykiem, nie Jankesem). Wspomniani Irakijczycy jako mięso armatnie, ale też bezpardonowe wykorzystywanie przypadkowej rodziny jako przykrywki do działań bojowych. Trudno byłoby jednak nazwać „Warfare” filmem antyamerykańskim czy w ogóle antywojennym. To bardziej czarna skrzynka z wojny, zapis jednego dnia chłopaków z Navy SEALs. Na dodatek podana z klasycznym zestawem surówek: m.in. finałowymi dedykacjami dla weteranów i zdjęciami pierwowzorów postaci oraz grających ich aktorów.

„Wojna” w czasie rzeczywistym i psychologicznie prawdziwa. Przypomina się pewna scena z „Cienkiej czerwonej linii”

A jednak mimo tych konwencji film Garlanda się broni i orzeźwia świeżością – niezwykle silnie oddziałuje na zmysły i zostaje w pamięci. To efekt pieczołowitej realizacji i dokumentacji, a także wybrania właściwej formy. Obszerna sekwencja wydostawania się Amerykanów spod ataku Irakijczyków zmontowana jest w czasie rzeczywistym, gdzie dwie minuty oczekiwania na przyjazd wozu opancerzonego rzeczywiście tyle trwają. Ranni wyją głośno i bezustannie, aż chciałoby się ściszyć dźwięk. Nie jest nam oszczędzony żaden detal – kurz przykleja się do krwawych ran na twarzy, fosfor jeszcze syczy w ranach opatrywanych żołnierzy, a urwane kończyny nieszczęśników leżą przed obleganym domem konsekwentnie do końca filmu.

Ale nie tylko realizm fascynuje reżysera. Umiejętnie wciela się również w psychologa, szok bojowy pokazując na różne sposoby. Ktoś nie może się skupić, wykonać prostego rozkazu, drugi nie widzi, że chodzi z odpiętym przewodem od radioodbiornika, trzeci jak idiota poklepuje rannych dla animuszu po okaleczonych kończynach. Czwarty łapie strzykawkę złą stroną i sam sobie aplikuje morfinę w dłoń. Nawet dowódca ma problemy ze złapaniem tchu – czy to ze stresu, czy wskutek szoku albo obrażeń wewnętrznych po eksplozji granatu. Egzystencjalnych rozterek tu praktycznie nie ma, są za to kąśliwe uwagi („Cienias!” – pod adresem strzelca, który nie zdecydował się zabić wroga, mając go na muszce), obłąkańcze spojrzenia rannych, trzęsące się dłonie i ślady krwi ciągnące się po kilka metrów.

Świetnie, że Garland nie obsadził żadnej wielkiej gwiazdy, która odebrałaby powietrze reszcie. Jest tu paru rozpoznawalnych aktorów, którzy już zabłysnęli na drugich planach albo w serialach (Cosmo Jarvis, Will Poulter, D’Pharaoh Woon-A-Tai, Michael Gandolfini), ale mundury i ogolone głowy zlewają ich w masę. Wychwytujemy ich indywidualne umiejętności dzięki charyzmie, głębi spojrzenia, drgnieniach twarzy, krzywych uśmiechach. Trudno coś takiego zagrać.

Dzięki tym wszystkim zabiegom oglądamy wojnę w całym jej chaosie. Żołnierze są niedoskonali, a ich walka pełna błędów, pogubionego sprzętu, przekłamanych rozkazów, źle zrozumianych wiadomości.

W „Cienkiej czerwonej linii” (zarówno w powieści Jamesa Jonesa, jak i adaptacji Terrence’a Malicka) jest taka scena, gdy żołnierz zamiast rzucić granatem, ciska w przeciwnika zawleczką, a odbezpieczony granat wybucha mu przy pasie. Potem kona, jęcząc wstydliwie: „Cóż to za pieprzony, rekrucki wyczyn!”. „Warfare” ma podobną aurę – wiele zależy od głupstwa, przypadku. Jeśli bohaterom udaje się przeżyć, to nie dzięki ich heroizmie, lecz raczej pomimo licznych błędów, jakie popełniają, fartem. Jak ten chłopak – grany przez Gandolfiniego juniora – co upadł i wszyscy myśleli, że go postrzelono, a on się tylko potknął.

„Wojna”, reż. Alex Garland, film dostępny na platformie Prime Video

Wojna” („Warfare”) zaczyna się jak sequel „Pięknej pracy” Claire Denis. W finale tamtego francuskiego arcydzieła żołnierz wydalony z Legii Cudzoziemskiej zatracał się w tańcu do eurodance’owego bangiera „The Rhythm of the Night”. Tańczył do utraty sił, wiedząc, że nic lepszego niż armia, wspólnota męskich ciał i dusz, już go w życiu nie spotka. Alex Garland jakby podejmuje rytm tamtej piosenki i wbija nas w fotel osłupiającym otwarciem „Warfare”. Oddział uzbrojonych po zęby żołnierzy gapi się w mały telewizor, na którym leci widoeklip do „Call on Me” Erica Prydza. Kto raz widział ten teledysk, nigdy go nie pomyli z żadnym innym: niby zajęcia aerobiku, poruszanie ścięgien, naprężanie mięśni, zwykłe cardio w sportowym strojach, ale wszystko ewidentnie ocieka seksem.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Samotność pól bawełnianych”: Być samotnym jak John Malkovich
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Sztuczna inteligencja zabierze nam pracę
Plus Minus
„Fenicki układ”: Filmowe oszustwo
Plus Minus
„Kaori”: Kryminał w świecie robotów
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Plus Minus
„Project Warlock II”: Palec nie schodzi z cyngla