– Zawsze słyszę, że widzowie po kilku minutach oglądania rozpoznają mój styl. Coś podobnego! Ja naprawdę staram się każdy film robić zupełnie inaczej – powiedział mi kiedyś w wywiadzie Wes Anderson.
A jednak jego stylu nie da się pomylić z żadnym innym. Pierwsza scena wchodzącego właśnie na ekrany „Fenickiego układu”? Samolot. Na pierwszym planie multimilioner Anatole Zsa-zsa Korda z obowiązkowym wąsikiem. Nagle wybuch. Faceta z tyłu wysysa z samolotu. Multimilioner z podbitym okiem ląduje w potężnej dziurze w ziemi. W mediach pojawiają się informacje o jego śmierci. Ale on przeżywa. Ma jeszcze do załatwienia kilka spraw, także rodzinnych. Jest w końcu ojcem dziewięciu synów i córki, która wydaje mu się najrozsądniejsza, ale postanowiła zostać zakonnicą. Zresztą trudno się jej dziwić, sam wysłał ją do klasztoru, gdy miała pięć lat.
Proszę mi wierzyć lub nie, ale ja staram się być wierny realiom. Nawet swoim aktorom mówię: „Graj tak, żebyś był prawdziwy”
Anderson to chodząca fantazja. Facet sporo po pięćdziesiątce, pielęgnujący w sobie wyobraźnię dziecka. Od wielu lat w kolejnych filmach – począwszy od „Trzech facetów z Teksasu” i „Rashomore’a”, aż do ostatnich, m.in. „Kuriera francuskiego z Liberty” czy „Asteroid City”, tworzy światy zaludnione niezwykłymi, wyrazistymi postaciami.
– Od ósmego roku życia, gdy od ojca dostałem pierwszą ośmiomilimetrową kamerę, robię filmy bardzo spontanicznie – mówi Anderson. – Nie zastanawiam się, czy ktoś moją wyobraźnię zaakceptuje. Ale w końcu nie jestem jakimś dziwolągiem niepotrafiącym wciągnąć nikogo do własnego świata. A zresztą, proszę mi wierzyć lub nie, ale ja staram się być wierny realiom. Nawet swoim aktorom mówię: „Graj tak, żebyś był prawdziwy”.