Reklama

Juliusz Machulski: Brak charakteru i przerośnięte ego politycznych nieudaczników

Po 15 października cieszyłem się, że wreszcie idziemy w dobrą stronę. Ale to wszystko zostało zniweczone przez nieudolność, zaniechanie, niekompetencję, tę polską chorobę, przez którą niczego do końca nie potrafimy doprowadzić - mówi Juliusz Machulski, reżyser.

Publikacja: 25.07.2025 06:00

Juliusz Machulski na planie filmu „Vinci2”

Juliusz Machulski na planie filmu „Vinci2”

Foto: Adam Golec

Juliusz Machulski (ur. 1955)

Reżyser, producent filmowy, aktor, scenarzysta i dramaturg. Założyciel Studia Filmowego „Zebra” (1988). W trakcie studiów zagrał w filmie Krzysztofa Kieślowskiego „Personel” (1975). W kinie zadebiutował jako reżyser komedii kryminalnej „Vabank” (1981). Twórca filmów m.in. „Seksmisja”, „Vabank II, czyli riposta”, „Kingsajz”, „Deja vu”, „V.I.P.”, „Szwadron”, „Girl Guide”, „Kiler”, „Kiler-ów 2-óch”, „Superprodukcja”, „Vinci”, „AmbaSSada”, „Volta”.

Jak po dwudziestu latach narodził się pomysł zrobienia drugiej części „Vinci” – opowieści o kradzieży z krakowskiego muzeum „Damy z łasiczką”?

Trzy lata temu, kiedy byłem jurorem na krakowskim festiwalu, podszedł do mnie młody człowiek i spytał, czy nie wrócę do „Vinci”. Powiedział, że jest producentem i chętnie wsparłby taką produkcję. Wymigałem się, tłumacząc, że po rozwiązaniu państwowego studia Zebra nie mam już producenckiej mocy sprawczej, a przede wszystkim nie mam pomysłu na ciąg dalszy. Ale rok później dyrektor warszawskiej WFDiF Zbyszek Domagalski powiedział mi: „Moi studenci żałują, że nie ma dalszego ciągu „Vinci”. I dodał: „Ja bym ci to wyprodukował”. Zacząłem myśleć o scenariuszu, Zbyszek szukał koproducentów i inwestorów. Nie mieliśmy zbyt wielu chętnych z otwartymi kieszeniami. Komisja ekspercka Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej odesłała nasz projekt do poprawek, co było trochę niestosowne. Scenariusz jest tylko obietnicą, a film powstaje na planie. Trzeba wziąć pod uwagę, kto go będzie robił, kto ma w nim grać. Niestety, wielu ekspertów PISF-u nie ma takiej wyobraźni.

Trudno odmówić dotacji twórcy, który zarobił tak dużo dla polskiego kina…

Oceniający mają inną mentalność. Nie uważam, że mam jakieś specjalne zasługi i prawa, ale akurat ten projekt był w mojej koronnej konkurencji. W czasie pierwszej rozmowy z ekspertami usłyszałem wiele pochwał. A jak doszło do decyzji, tylko jedna osoba zagłosowała na „tak”. Zbyszek musiał znaleźć dodatkowe fundusze u inwestorów prywatnych. Ale udało się. Dopiero kiedy skończyliśmy zdjęcia, PISF widząc nagle, że może koło nosa przejść mu udział w udanym projekcie, też się dołożył. A młody człowiek Kamil Janik, który pierwszy mnie zagadnął na temat sequela, został jednym z dwóch kierowników produkcji „Vinciego 2”.

Czytaj więcej

Dinozaury, Superman i „Vinci 2" Machulskiego. Co czeka na nas w kinach latam?

Jak się wraca do tego samego tematu po dwudziestu latach?

Nakręciłem już wcześniej sequele „Vabanku” i „Kilera”, ale zrobiłem to od razu, trochę jakby to były odcinki serialu. Powstający po 20 latach „Vinci 2” był nowym doświadczeniem. Wciągnąłem w pisanie scenariusza Roberta Więckiewicza i miałem nosa, bo wniósł dużo ciekawych pomysłów i zwrotów akcji. Podejrzewaliśmy, co się w efekcie sprawdziło, że upływający czas będzie wartością dodaną do tej opowieści. Liczyliśmy, że widownia będzie ciekawa, co się przez te dwie dekady bohaterom filmu przydarzyło. Główny bohater, złodziej sztuki Cuma, jest rentierem w Andaluzji z ułożonym życiem osobistym. Jego przyjaciel Julian w poprzednim filmie dopiero poznał studentkę sztuki Magdę, dziś są już „po przejściach” i po rozstaniu, ale mają synka. Wymyślanie ich życia było fascynujące.

Reklama
Reklama

W „Vincim” zagrali mało znani aktorzy, będący wówczas na początku zawodowej drogi. Dla Roberta Więckiewicza to była pierwsza główna rola na ekranie, zaczynali dopiero pojawiać się w filmach Marcin Dorociński, Borys Szyc, Łukasz Simlat. Kamilla Baar też w „Vincim” debiutowała. Dzisiaj wszyscy oni są gwiazdami. Ma pan dobrą rękę do aktorów.

To był dodatkowy stymulator, żeby zrobić „Vinci 2”. Paradoksalnie, jednocześnie utrudnienie, bo wszyscy oni są tak zajęci, że zebranie ich na planie było logistycznym majstersztykiem.

Teraz do „Vinciego 2” znalazł pan znowu młodych wykonawców. Wierzy pan w nich?

Wierzę. Kilka razy udało mi się odkryć nowe twarze. Tym razem zaprosiłem do filmu młodych aktorów, którzy mają już pewien dorobek – Zosię Jastrzębską, Piotrka Witkowskiego i Jędrka Hycnara.

To za 10-15 lat będzie pan musiał nakręcić kolejną część „Vinciego”.

Obyśmy tylko dożyli.

Akcja sequelu toczy się niemal w tych samych miejscach co „jedynka”. I na ekranie widać, jak bardzo przez tych 20 lat zmienił się nasz świat. Polska się zmieniła, Kraków się zmienił. Młody chłopak siedzi wciąż w komputerze. Część bohaterów pierwszego „Vinciego” wyfrunęła za granicę – do Hiszpanii, do Ameryki.

Pierwszy film kręciliśmy w 2004 roku, gdy właśnie wchodziliśmy do Unii. Otwieraliśmy się na Europę, wielu Polaków uwierzyło, że jesteśmy obywatelami świata, jak Francuzi, Duńczycy, Niemcy, Włosi. Teraz Cuma i Wilk przyjeżdżają z zagranicy, gdzie mieszkają na stałe. Kraków też jest inny i muzeum Czartoryskich jest inne. W poprzednim filmie było przaśne, dziś jest europejskie, nowoczesne. Kręciliśmy także w założonym przez Andrzeja Wajdę centrum sztuki japońskiej Manggha. Hotel „Rubinstein” na Kazimierzu, w którym zatrzymuje się Cuma, w czasie zdjęć do pierwszego filmu dopiero powstawał, co zresztą widać na ekranie.

Powinno się te dwa filmy oglądać razem.

Netflix, który ma później emitować „Vinci 2”, wprowadził do streamingu pierwszą część. Można więc sobie ją przypomnieć przed pójściem do kina. Ale można oczywiście zobaczyć tylko drugą część, ona samodzielnie też działa.

Taki powrót jest momentem, w którym szczególnie odczuwa się brak tych, którzy odeszli na zawsze…

Od 18 lat nie ma wspaniałego operatora Edwarda Kłosińskiego. Piotr Uznański, autor zdjęć do „dwójki”, nakręcił ujęcie na tarasie Juliana identyczne jak to z pierwszego filmu. Powtórzyliśmy je w hołdzie dla Edwarda. Odszedł Mietek Grąbka, który grał pasera Grubego. Czytał scenariusz, cieszył się na „Vinci 2”. Nie doczekał zdjęć, umarł w kwietniu 2024 roku. Dlatego w filmie pojawił się Chudy – Mirosław Haniszewski. Nie ma też już genialnego fałszerza Hagena, którego grał Jan Machulski. I pięciorga innych wykonawców...

Reklama
Reklama

Mówimy o odchodzeniu aktorów. Odeszło też wielu wielkich mistrzów: Wajda, Kawalerowicz, Has, Morgenstern, Majewski, Kutz. Bardzo brakuje Krzysztofa Kieślowskiego, który zmarł 30 lat temu, mając zaledwie 55 lat. Wojciech Marczewski nie robi filmów od ćwierć wieku. Wciąż pracuje tylko Krzysztof Zanussi, który właśnie zabiera się do kręcenia kolejnego filmu. I dzisiaj to pana pokolenie tworzy pierwszy szereg mistrzów, m.in. pana rówieśnik Paweł Pawlikowski, kilka lat starsza Agnieszka Holland, kilka lat młodszy Wojtek Smarzowski. Każdy z was jest inny. Panu w tym gronie przypadła rola artysty, który zwykle chciał ludzi wciągać do zabawy, proponując filmy „komercyjne”.

To niedobre określenie. Kino albo jest komercyjne – ergo przyciągające widownię – albo go nie ma. W przeszłości, za żelazną kurtyną, nie było aż tak ważne, czy film się zwróci. Polscy twórcy mierzyli się z Bogiem i polityczną rzeczywistością. Na świecie mówiono: „Jakie oni piękne filmy robią za tą żelazną kurtyną, jak pięknie walczą”. Dziś taką sytuację mają na przykład Irańczycy. Dla nas taryfa ulgowa się skończyła, odkąd staliśmy się normalnym krajem i kino wróciło do swoich początków, do opowiadania historii, które zaciekawią. Sprawią, że widz się wzruszy albo przestraszy, albo będzie się śmiał, a czasem nawet miał głębsze refleksje. Ale to już nie misja, lecz rozrywka.

Kiedyś wystarczyło, że w „Seksmisji” Jerzy Stuhr powiedział: „Kierunek Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja” i już widzowie wybuchali śmiechem.

Bo kojarzyło im się to jednoznacznie ze Związkiem Radzieckim. Aluzjami i przenośniami posługiwali się też Węgrzy, Czesi, za czasów Franco – Hiszpanie. Wyzwoliliśmy się z tego opowiadania ezopowym językiem, kino wróciło do korzeni. Pamiętajmy, że 130 lat temu powstało jako rozrywka dla biednych ludzi, którzy mieli na „ruchomych obrazach” na dwie godziny poddać się magii tego, co na ekranie i oderwać od codziennego, często ciężkiego życia. Mnie taka amerykańska definicja kina zawsze była bliska.

Kiedy zaczynał pan pracować, kino rozrywkowe uchodziło za sztukę „gorszego sortu”. Dzisiaj większość reżyserów marzy o kontakcie z publicznością, a polski repertuar staje się coraz bardziej gatunkowy.

Oby tak rzeczywiście było. To jest tendencja idąca z Hollywood. Stąd też biorą się liczne sequele i remake’i. Trzeba przyciągnąć publiczność, a ludzie zwykle lubią oglądać to, co już widzieli. Ten trend widać i u nas. Powstają jednocześnie dwie nowe „Lalki”, mamy czwarty film o Chopinie. Oby widzowie przyszli.

W „Superprodukcji” śmiał się pan z pomysłu ekranizacji szkolnych lektur.

Zawsze poczytywałem sobie za sukces, że robiłem rzeczy oryginalne, nie wspierając się Sienkiewiczem i lekturowymi klasykami.

Sięgnął pan po literaturę, robiąc „Szwadron”, moim zdaniem niedoceniony film o Rosjaninie, który jedzie tłumić powstanie styczniowe…

… i ma moralne rozterki. To była ekranizacja prozy Stanisława Rembeka – najlepszego, moim zdaniem, pisarza batalistycznego, jakiego mieliśmy. I niesłusznie zapomnianego. Rembek miał pecha. Jego przedwojenne powieści drukowane w „Robotniku” zostały uznane przez sanację za antypatriotyczne i lewicowe. W PRL-u, mimo że przed wojną publikował w komunistycznej prasie, uznano go za pisarza sanacyjnego i nie drukowano. Mój „Szwadron” też miał pecha. Trafił na ekrany w złym czasie. Wojska sowieckie po latach wychodziły z Polski, a ja opowiadałem o dobrym Rosjaninie, który ma wątpliwości, i o złym Polaku – renegacie z carskiej armii, który pacyfikuje powstanie. Nie przyszło zbyt wielu widzów.

Czytaj więcej

„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Reklama
Reklama

Pamiętam, że bardzo chciał pan zrobić serial o Nowaku-Jeziorańskim, szykował się też pan do filmu o powstaniu warszawskim.

Na Jeziorańskiego uzbierałem połowę budżetu, ale wtedy właśnie pojawiła się propozycja nakręcenia filmu o powstaniu warszawskim. To nawet wydawało się możliwe, był czas polskich snów o potędze: miało powstać miasteczko filmowe. Ale miasteczko nie powstało, a na mój projekt nie znalazły się pieniądze. Później Janek Komasa zrobił „Miasto 44”, teledysk o miłości z powstaniem w tle, co trudno mu wybaczyć. Taki film można nakręcić, gdyby wcześniej powstał przynajmniej jeden realistyczny obraz o tej tragedii. No, ale cóż: tak czasem bywa w kinematografii producenckiej. Nie ma scenariusza, ale są pieniądze, dostępni aktorzy, trzeba kręcić. Mnie z marzeń o filmie o powstaniu pozostał tylko spektakl w Teatrze Telewizji „Przerwanie działań wojennych” z Piotrem Fronczewskim i Krzysztofem Stelmaszykiem. Nowaka-Jeziorańskiego z kolei spalił mi potworek Pasikowskiego „Kurier z Warszawy”. Ani to opowieść o Jeziorańskim, ani interesujący film wojenny. Jeziorański jest tam playboyem, doskonale mówiącym po angielsku, a było akurat na odwrót. On ledwo znał kilka słów po angielsku i był szaleńczo zakochany w łączniczce AK, która potem została jego żoną. Kiedy premier Mikołajczyk załatwił mu widzenie z Churchillem, po cichu, potajemnie, poza gabinetem, on nie mógł wydukać zdania. Prosiło się, żeby takie sceny przenieść na ekran zamiast kretyńskich strzelanin, które wymyślili twórcy „Kuriera”. Jeziorański ani razu nie wystrzelił w czasie wojny. Uważam, że Nowak-Jeziorański wciąż czeka na swój film. Ja go już nie zrobię, ale niechby go zrobił ktoś inny, kto przeczyta wspomnienia pana Jana ze zrozumieniem.

A co myśli pan o dzisiejszym polskim kinie?

Ostatnio nie rozgraniczam kina od seriali. Można zawrzeć w dwóch godzinach koherentną, ważną opowieść, jak zrobił to Smarzowski w „Klerze”. Ale filmów, które by mnie poruszyły, wielu nie ma, a seriale są. Wciągnęły mnie na przykład: „Matki pingwinów”, „Warszawianka”, „Godzina ciszy”.

Pojawiają się też w serialach nowe twarze aktorów.

Ostatnio choćby Zosia Jastrzębska czy Masza Wągrocka. Obu wróżę wielką karierę. Jestem pełen podziwu dla młodych aktorów, którzy są znakomicie przygotowani do zawodu, a poza tym obowiązkowi i bezkonfliktowi. W PRL-u zdarzało się, że aktor przychodził na plan nie znając tekstu albo wręcz pijany i zawalał dzień zdjęciowy. Zresztą ta plaga dotyczyła i innych członków ekipy z reżyserami włącznie. Pijaństwo było wtedy zmorą kinematografii. Dzisiaj nie do pomyślenia. Pijany aktor? To byłaby jego ostatnia rola. Szkoda tylko, że jest więcej utalentowanych aktorów niż ról dla nich. A do tego producenci i reżyserzy są leniwi i często obsadzają te same twarze, w podobnych rolach. Klikalność i popularność liczy się bardziej niż psychofizyczne warunki obsadowe.

Mówi pan o serialach, ale kino wciąż jest ważne. Tymczasem polskie filmy mają od czasu pandemii znikomą widownię. Sukcesem staje się 50 tysięcy widzów. Młodzi ludzie chodzą głównie na amerykańskie superprzeboje. Inne filmy oglądają dopiero wtedy, gdy wejdą do streamingu.

Bo dzisiaj wyjście do kina kosztuje dużo. Bilety nie są tanie, czasem trzeba wynająć opiekunkę do dziecka, coś zjeść po kinie. Pamiętam, jak dobre 30 lat temu moi przyjaciele z Nowego Jorku tłumaczyli mi, że kino to wydatek rzędu 100 dol. „Jak to? – protestowałem – Bilet kosztuje 10-15 dol.. „No tak, ale trzeba załatwić babysitterkę, potem do kina dojechać, zapłacić za parking, kupić coś do jedzenia”. To już przyszło i do nas. A do tego oferta streamingowych platform jest fantastyczna.

Pana zdaniem, polskie filmy są więc na przegranych pozycjach?

Walczymy, tylko że diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach. Myślę, że najpoważniejszym brakiem są niedopracowane scenariusze. Powiem coś niepopularnego: komisje scenariuszowe za czasów komuny, mimo cenzury, były gremiami, w których siedzieli profesjonaliści: Jerzy Stefan Stawiński, Stanisław Różewicz, Jerzy Kawalerowicz – ludzie, którzy umieli czytać filmowe teksty. Trochę nam tego brakuje. Przejrzałem listę nowych ekspertów PISF: jest na niej wielu filmoznawców i producentów, a za mało scenarzystów i reżyserów.

Reklama
Reklama

Mamy dziś pokaźną liczbę debiutów reżyserskich. Adeptów nie tylko szkół w Łodzi czy Katowicach, ale też w Warszawie, Gdyni, Krakowie. W tym roku w konkursie głównym festiwalu w Gdyni aż siedem filmów to debiuty lub drugie filmy. Debiuty przeważają też w sekcji „Perspektywy”. Ale mam wrażenie, że zbyt często te filmy są jakby „niedorobione” – niedopracowane, niedomyślane. Może brakuje młodym opiekunów? Choćby takich gremiów, jakimi kiedyś były studia filmowe, gdzie konsultowali pomysły Wajda, Konwicki, Różewicz, Zanussi, Zalewski i inne tuzy literatury i filmu? Próbuje to robić Studio Munka, ale większość producentów nie ma dzisiaj takiego zaplecza. Może za szybko zlikwidowano studia?

Bardzo prawdopodobne. Tam przed oficjalną kolaudacją były pokazy filmów, a czasem wręcz materiałów dla zespołu. To była burza mózgów. Teraz, jak sobie sam nie zaproszę kogoś, do kogo mam zaufanie, to nikt mi tego nie zorganizuje. Więc żal. Może formuła zespołu filmowego się przeżyła, ale trzeba było ją reformować, a nie likwidować. Bo brakuje tego dodatkowego mózgu. Ja przy swoich pierwszych produkcjach zawsze mogłem liczyć na pomoc Jerzego Kawalerowicza. On uprawiał swoje kino, jednak doskonale wiedział, jak się robi film kryminalny. Choć trzeba spytać, czy teraz młodzi reżyserzy poddają się takim ocenom. Miałem z tym różne doświadczenia. Niektórzy uważają, że wiedzą wszystko. Zazdroszczę im dobrego samopoczucia.

Czytaj więcej

Agata Kulesza: Mam luksus. Nie muszę dbać o zasięgi w internecie

Wojciech Marczewski twierdzi, że większość młodych twórców staje dziś za kamerą zbyt szybko.

Też tak myślę. Zanim dopuszczono mnie do kinowego debiutu musiałem odbyć dwie asystentury i zrealizować godzinny film dla telewizji. To pozwalało poznać, na czym polega ta praca. Dzisiaj każdy może nakręcić film, choćby kamerą w telefonie komórkowym. Tylko czy wszystko, co się rusza i co można puścić na ekranie jest filmem? Ale dotykamy tutaj ogólnoświatowego problemu. Film może mieć fantastyczne zdjęcia, świetną muzykę, jednak bez dobrze opowiedzianej historii nie istnieje. I wracamy do początku.

Początek to również temat. Jest pan bardzo uważnym obserwatorem życia politycznego. Kilka lat temu mówił pan o świetle w tunelu, gdy w Stanach Donalda Trumpa zastąpił Joe Biden. Jeszcze kilka lat temu wspominał pan z nadzieją o młodych ludziach, o kobietach, które wychodziły na ulice. Dzisiaj te kobiety zostały oszukane, a młodzi ludzie w wyborach głosowali na Mentzena. Ponad milion głosów zebrał Grzegorz Braun. Dlaczego więc w Polsce nie ma mocnego kina politycznego?

Nie wiem. To chyba zależy od temperamentu twórców i scenarzystów. Ale może ludzie są zmęczeni polityką? Kawalkadą głupoty? Facet taki jak Braun zamiast siedzieć w więzieniu chodzi po ulicy jakby nigdy nic. A gdyby staruszka nie zapłaciła drobnego mandatu, to miałaby kolegium. Politycy zapominają, że są wynajętymi urzędnikami pracującymi dla nas, za pieniądze z naszych podatków. Szymon Hołownia stał się koniem trojańskim pisowskiej opozycji, co jest dla mnie haniebne. Po 15 października cieszyłem się, że wreszcie idziemy w dobrą stronę. Ale to wszystko zostało zniweczone przez nieudolność, zaniechanie, niekompetencję, tę polską chorobę, przez którą niczego do końca nie potrafimy doprowadzić. To brak charakteru i jednocześnie przerośnięte ego politycznych nieudaczników. Koalicja 15 X wystawia czterech kandydatów na prezydenta, którzy się wzajemnie atakują! Coś niebywałego! W głowie się nie mieści, jacy oni wszyscy są politycznie niedojrzali.

No, ale to właśnie jest czas, kiedy powinno się rodzić bardzo mocne kino polityczne.

To prawda, choć trzeba mieć do tego temperament. Ja już jestem reżyserem zwijającym się. Młodzi powinni o tym myśleć. Tylko może mniej stereotypowo wymyślać scenariusze. Przykład: Mieliśmy film o sądowej niesprawiedliwości, która dotknęła Tomka Komendę. Szkoda, że nie był to film o tym milicjancie, który potem stał się policjantem. To o wiele ciekawsza historia: facet jest na emeryturze, zmienił się ustrój, ale sprawa, którą zapamiętał, nie daje mu przez lata spokoju. Drąży ją ponownie i dochodzi do tego, że skazany człowiek od lat niesprawiedliwie siedzi w kiciu. To jest prawdziwy bohater filmu, a nie od początku pokrzywdzony biedak Komenda. No, bo ile aktor może zrobić min, że cierpi? Zabrakło scenariusza.

Reklama
Reklama

A ostatnie wybory prezydenckie nie są dla pana materiałem na traumatyczną komedię?

Nie. W 2003 roku napisałem i wyreżyserowałem w telewizji sztukę „19. południk”. To była historia chama populisty, który zostaje prezydentem, skłóca wszystkich dookoła, a bezrobotnych zatrudnia przy budowie muru przeciwko uchodźcom na wschodniej granicy. Przez niego nie wchodzimy do Unii Europejskiej, a wszystko kończy się kolejnym rozbiorem Polski. Wtedy miałem wrażenie, że to idące po bandzie political fiction. Dzisiaj ta sztuka mogłaby się ukazać pod dokumentalnym hasłem „Ewa Ewart poleca”. I obawiam się, że dzisiejszy „gościu” z Krakowskiego Przedmieścia może okazać się gorszy niż ten z „19. południka”.

Ostatnio publicznie mówił pan, że wycofuje się pan z kina…

Może nie wycofuję, ale robię sobie porządną pauzę. W ciągu ostatnich 45 lat zrobiłem 20 filmów, trzy seriale. Prowadząc przez 31 lat Studio Zebra pomogłem wyprodukować 40 filmów kolegów. Jestem nasycony kinem.

Czytaj więcej

„Sztuka pięknego życia”: Po prostu życie

Nie będzie go panu brakowało?

Nie jestem z pokolenia tego, co Wajda, który nie widział życia poza filmem. Kończył jeden projekt, a już myślał o następnym. Może taki byłem, kiedy zaczynałem. Ale teraz mam rodzinę, wnuki. Jest wystarczająco fajnie bez kręcenia filmów. Zacząłem pisać powieści i to sprawia mi satysfakcję. Też jest opowiadaniem historii, tyle że na papierze.

A gdyby ktoś panu dał wolną rękę i pieniądze na produkcję, co by pan zrobił?

Po napisaniu kryminalnej powieści „Wisząca małpa” przygotowałem według niej scenariusz trzyodcinkowego serialu dla Netfliksa, jednak rozmowy z poprzednim kierownictwem potoczyły się tak, że nie chciałem dalej w to brnąć. Gdybym dostał carte blanche, może bym do tego wrócił. Choć myślę, że niekoniecznie jako reżyser. Reżyserowanie to ciężka praca fizyczna. Może zostałbym producentem kreatywnym? Może zmienię zdanie, gdy zatęsknię do filmu? Ale z drugiej strony: kiedy po prostu żyć?

Jak po dwudziestu latach narodził się pomysł zrobienia drugiej części „Vinci” – opowieści o kradzieży z krakowskiego muzeum „Damy z łasiczką”?

Trzy lata temu, kiedy byłem jurorem na krakowskim festiwalu, podszedł do mnie młody człowiek i spytał, czy nie wrócę do „Vinci”. Powiedział, że jest producentem i chętnie wsparłby taką produkcję. Wymigałem się, tłumacząc, że po rozwiązaniu państwowego studia Zebra nie mam już producenckiej mocy sprawczej, a przede wszystkim nie mam pomysłu na ciąg dalszy. Ale rok później dyrektor warszawskiej WFDiF Zbyszek Domagalski powiedział mi: „Moi studenci żałują, że nie ma dalszego ciągu „Vinci”. I dodał: „Ja bym ci to wyprodukował”. Zacząłem myśleć o scenariuszu, Zbyszek szukał koproducentów i inwestorów. Nie mieliśmy zbyt wielu chętnych z otwartymi kieszeniami. Komisja ekspercka Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej odesłała nasz projekt do poprawek, co było trochę niestosowne. Scenariusz jest tylko obietnicą, a film powstaje na planie. Trzeba wziąć pod uwagę, kto go będzie robił, kto ma w nim grać. Niestety, wielu ekspertów PISF-u nie ma takiej wyobraźni.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
„Poranek dnia zagłady”: Komus unicestwiony
Plus Minus
„Tony Hawk’s Pro Skater 3+4”: Dla tych, co tęsknią za deskorolką
Plus Minus
„Gry rodzinne. Jak myślenie systemowe może uratować ciebie, twoją rodzinę i świat”: Rodzina jak wielki zderzacz relacji
Plus Minus
„Ze mną przez świat”: Mogło zostać w szufladzie
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Marcin Mortka: Całkowicie oddany metalowi
Reklama
Reklama