A jednak. Od przybytku głowa może rozboleć. Udowadnia to scenarzysta Brad Ingelsby. W „Kresach szczerości” chwyta się on każdego wątku, jaki tylko mu się nasunie. Jest tego tyle, że nawet reżyser Michael Pearce wydaje się pogubiony, kiedy beznamiętnie przeskakuje z jednej konwencji gatunkowej na drugą. I z powrotem. Budowanie nastroju dramatu psychologicznego o sponiewieranej przez życie kobiecie, która mierzy się z depresją po stracie ukochanej, wychodzi mu jak w telewizyjnym filmie obyczajowym. Na krótką chwilę opowieść nabiera rumieńców, gdy do życia Kate wraca jej córka Claire, ale produkcji nie udaje się utrzymać uwagi widzów na dłużej.
„Kresy szczerości” najlepiej sprawdzają się jako melodramat rodzinny o matce, która przepracowuje relację z uzależnioną od narkotyków córką, bo Pearce zadaje wtedy fundamentalne pytanie: jak daleko się posuniesz, żeby chronić swoje dziecko? Potrafi wzbudzić pożądany efekt, gdy retrospekcją sugeruje tęsknotę głównej bohaterki za niewinnością Claire i pokazuje, jak bardzo Kate ją kocha, zbliżeniami tworząc intymną atmosferę. Reżyser ciągle przesuwa przy tym granice rodzicielskiej miłości. Gdy już wydaje się, jakby zaraz miał dojść do ciekawych wniosków, postanawia zabrać nas w niespodziewane rejony i sięga po intrygę rodem z thrillera. Bo czuje irytującą potrzebę redefiniowania filmu z każdym aktem.
Czytaj więcej
W „Strefie gangsterów” można się zatracić. To serial wybuchowy jak dynamit, który twórcy rzucają...
Kiedy tylko Claire wplątuje matkę w zbrodnię, „Kresy szczerości” zmieniają się w nieznośny bałagan. Na pierwszy plan powraca żałoba po śmierci ukochanej, a że to również opowieść o uzależnieniu i relacji matki z córką, Pearce przypomina sobie sporadycznie. Paroma scenami próbuje posklejać na ślinę wszystkie wątki. Osobiste dramaty Kate jakoś się ze sobą przecinają, ale mamy jeszcze Jackie’ego, który z brudnymi butami wchodzi w jej życie. Diler szantażuje ją, zmuszając do desperackich czynów. Tym samym produkcja poświęca głębię tematyczną i spójność narracyjną na ołtarzu wydumanych zwrotów akcji. Poprzez zagmatwanie fabularne wszelkie ambicje utykają w sferze pretensji.
Choć chaotyczny scenariusz przeszkadza aktorom w budowaniu pełnowymiarowych postaci, gwiazdorskiej obsadzie udaje się sprawić, że „Kresy szczerości” stają się filmem przynajmniej przeciętnym. Sydney Sweeney nie ma wielu okazji, żeby zaprezentować swój talent, bo grana przez nią Claire okazuje się mechanizmem narracyjnym, a nie osobą z krwi i kości – jej jedynym zadaniem jest wprawić w ruch serię dramatycznych wydarzeń. Za to Julianne Moore błyszczy na ekranie jako wycofana i sponiewierana przez życie Kate, która postanawia odzyskać swoją podmiotowość. Mimo to blednie w starciu z Domhnallem Gleesonem, bo to Jackie w jego wykonaniu kradnie całe show. Bezwzględny, acz przebojowy przestępca podszyty jest sporą dozą ironii. Straszy swoją makiaweliczną przebiegłością, ale też bawi, kiedy łamie się i cała jego postawa okazuje się pozą. Wprowadza do produkcji trochę życia i kolorytu, kontrastując z wiecznie smutnymi bohaterkami.