Już w jednej z pierwszych scen rozbrzmiewa „Firestarter”. Energiczny beat i wściekły wokal piosenki The Prodigy doskonale oddają charakter „Strefy gangsterów”. Jej rytm narzuca Guy Ritchie – producent wykonawczy i reżyser dwóch pierwszych odcinków. Choć nie jest to jego autorski projekt, jak netfliksowi „Dżentelmeni”, duch twórcy „Przekrętu” unosi się nad opowieścią. Znanych z jego filmów cockneyowskich cwaniaków zastępują tym razem Irlandczycy, którzy zamiast ortalionowych dresów noszą garnitury, ale zasady wyznają te same: lojalność jest święta, zniewaga woła o krew, zabijasz albo giniesz. Świat to ring, nie klub dyskusyjny.
Czytaj więcej
„Pod przykrywką” ma dynamiczną fabułę i błyskotliwe żarty – wszystko, czego można wymagać od lekk...
W „Strefie gangsterów” jak to u Guya Ritchiego. W centrum jest męskość
Jak zazwyczaj u Ritchiego w centrum zainteresowań twórcy i showrunnera serialu Ronana Bennetta znajduje się męskość. Przyczynkiem do jej eksploracji staje się zabójstwo syna mafijnego bossa Richiego przez wnuka stojącego na czele konkurencyjnego klanu Conrada. Eddie to najmłodszy przedstawiciel rodu Harriganów. Wymoczek, któremu wszystko podano na tacy, ale ma problem z udowodnieniem własnej wartości. Jego dziadek w miarę upływu akcji zmienia się w ucieleśnienie toksycznych postaw – ogarnięty obsesją na punkcie pokazania własnej siły, pod wpływem żony Maeve popada w obłęd i coraz większą paranoję. Pomiędzy nimi znajduje się jeszcze Harry – ojciec Eddiego – najrozsądniejszy, aczkolwiek rozdarty między presją nazwiska, kojarzącego się z bezwzględnością, a poniżeniem związanym z traumatycznymi doświadczeniami. W ten sposób dochodzi do starcia postaw. Nakręca się spirala niewypowiedzianych żali, tęsknot i pretensji. Konflikt pokoleniowy pulsuje jak otwarta rana. Bez szans na zabliźnienie.
Podczas gdy członkowie mafijnego rodu są w jakiś sposób wybrakowani albo wzbudzają współczucie, ich facet od brudnej roboty uwodzi nieustępliwą postawą. Magnetyzujący Harry Da Souza wykazuje się ulicznym sprytem, bo ma kontakty i z łatwością rozwiązuje wszystkie problemy. Potrzebuje kwadransa, żeby pozbyć się trupa, a w międzyczasie nakłoni jeszcze ofiarę ataku do zmiany zeznań. Dogada się z każdym, bo o ile z zakapiorami porozumiewa się językiem przemocy, o tyle córkę wspiera i przytula, nawet jeśli nie pochwala jej zachowania. Zawsze spokojny, ostrożnie dobiera słowa, bo zna swoje miejsce w hierarchii. Z postawą i twarzą Toma Hardy'ego staje się kimś pomiędzy księdzem a cynglem – chce mu się wyspowiadać, nie tyle z zaufania, co ze strachu, że połamie ci nogi.
Czytaj więcej
„Materialiści” Celine Song to komedia romantyczna, która kocha się w kliszach gatunkowych, ale ni...