Reklama
Rozwiń

„Strefa gangsterów” – recenzja. Guy Ritchie narzuca serialowi wybuchowy rytm

W „Strefie gangsterów” można się zatracić. To serial wybuchowy jak dynamit, który twórcy rzucają widzom prosto w twarz.

Publikacja: 11.07.2025 10:00

„Strefa gangsterów” – recenzja. Guy Ritchie narzuca serialowi wybuchowy rytm

Foto: mat. pras.

Już w jednej z pierwszych scen rozbrzmiewa „Firestarter”. Energiczny beat i wściekły wokal piosenki The Prodigy doskonale oddają charakter „Strefy gangsterów”. Jej rytm narzuca Guy Ritchie – producent wykonawczy i reżyser dwóch pierwszych odcinków. Choć nie jest to jego autorski projekt, jak netfliksowi „Dżentelmeni”, duch twórcy „Przekrętu” unosi się nad opowieścią. Znanych z jego filmów cockneyowskich cwaniaków zastępują tym razem Irlandczycy, którzy zamiast ortalionowych dresów noszą garnitury, ale zasady wyznają te same: lojalność jest święta, zniewaga woła o krew, zabijasz albo giniesz. Świat to ring, nie klub dyskusyjny.

Czytaj więcej

„Pod przykrywką”: Zabić śmiechem

W „Strefie gangsterów” jak to u Guya Ritchiego. W centrum jest męskość

Jak zazwyczaj u Ritchiego w centrum zainteresowań twórcy i showrunnera serialu Ronana Bennetta znajduje się męskość. Przyczynkiem do jej eksploracji staje się zabójstwo syna mafijnego bossa Richiego przez wnuka stojącego na czele konkurencyjnego klanu Conrada. Eddie to najmłodszy przedstawiciel rodu Harriganów. Wymoczek, któremu wszystko podano na tacy, ale ma problem z udowodnieniem własnej wartości. Jego dziadek w miarę upływu akcji zmienia się w ucieleśnienie toksycznych postaw – ogarnięty obsesją na punkcie pokazania własnej siły, pod wpływem żony Maeve popada w obłęd i coraz większą paranoję. Pomiędzy nimi znajduje się jeszcze Harry – ojciec Eddiego – najrozsądniejszy, aczkolwiek rozdarty między presją nazwiska, kojarzącego się z bezwzględnością, a poniżeniem związanym z traumatycznymi doświadczeniami. W ten sposób dochodzi do starcia postaw. Nakręca się spirala niewypowiedzianych żali, tęsknot i pretensji. Konflikt pokoleniowy pulsuje jak otwarta rana. Bez szans na zabliźnienie.

Podczas gdy członkowie mafijnego rodu są w jakiś sposób wybrakowani albo wzbudzają współczucie, ich facet od brudnej roboty uwodzi nieustępliwą postawą. Magnetyzujący Harry Da Souza wykazuje się ulicznym sprytem, bo ma kontakty i z łatwością rozwiązuje wszystkie problemy. Potrzebuje kwadransa, żeby pozbyć się trupa, a w międzyczasie nakłoni jeszcze ofiarę ataku do zmiany zeznań. Dogada się z każdym, bo o ile z zakapiorami porozumiewa się językiem przemocy, o tyle córkę wspiera i przytula, nawet jeśli nie pochwala jej zachowania. Zawsze spokojny, ostrożnie dobiera słowa, bo zna swoje miejsce w hierarchii. Z postawą i twarzą Toma Hardy'ego staje się kimś pomiędzy księdzem a cynglem – chce mu się wyspowiadać, nie tyle z zaufania, co ze strachu, że połamie ci nogi.

Czytaj więcej

„Materialiści” oferują miłośnikom komedii romantycznych dokładnie to, po co przyszli
Reklama
Reklama

Atmosfera jak w pubie w Belfaście, gdy kończą się zapasy piwa. „Strefa gangsterów” to dużo więcej niż klisze kina gangsterskiego

Podążamy za Harrym, gdy próbuje zapobiec wojnie między gangsterskimi klanami, ale niewyparzone gęby po obu stronach sporu funkcjonują niczym bomby z opóźnionym zapłonem. Każdy działa po swojemu i z ukrytymi motywami próbuje manipulować innymi. Dlatego w trakcie rozwiązywania jednego problemu pojawia się szereg następnych, bo żony bossów skaczą sobie do gardeł, a gosposia prosi głównego bohatera o załatwienie miejsca w domu opieki dla jej matki. Niech was nie zwiedzie brak teledyskowego montażu – długie ujęcia i zamiłowanie twórców do pokazywania zielonych terenów wokół siedziby Harriganów pod Londynem wcale nie przynoszą spokoju i ukojenia. Atmosfera „Strefy gangsterów” ciągle jest napięta i nerwowa niczym w pubie w Belfaście, gdy kończą się zapasy piwa. Przez namnożenie wątków serial ma nieznośną manierę wplatania w dialogi skrótów dotychczasowych wydarzeń. Poza tym wierzy w inteligencję widzów i niczego nie podaje wprost. Lubi niuanse i unika jednoznacznych ocen. Bennett nie odkrywa formuły kina gangsterskiego na nowo. Opowiada o ludziach uwięzionych w minionych porządkach, którzy czołowo zderzają się ze współczesnym światem. Jak zranione, zapędzone w kozi róg, zwierzęta walczą o utrzymanie swej pozycji. Nie brakuje w tym schematów i klisz kina gangsterskiego, ale na styku tradycji i nowoczesności ciągle pojawiają się nowe znaczenia. Dzięki temu dostajemy coś na kształt ballady Johnny'ego Casha zremiksowanej w rytm ulicznego rapu.

Już w jednej z pierwszych scen rozbrzmiewa „Firestarter”. Energiczny beat i wściekły wokal piosenki The Prodigy doskonale oddają charakter „Strefy gangsterów”. Jej rytm narzuca Guy Ritchie – producent wykonawczy i reżyser dwóch pierwszych odcinków. Choć nie jest to jego autorski projekt, jak netfliksowi „Dżentelmeni”, duch twórcy „Przekrętu” unosi się nad opowieścią. Znanych z jego filmów cockneyowskich cwaniaków zastępują tym razem Irlandczycy, którzy zamiast ortalionowych dresów noszą garnitury, ale zasady wyznają te same: lojalność jest święta, zniewaga woła o krew, zabijasz albo giniesz. Świat to ring, nie klub dyskusyjny.

Pozostało jeszcze 86% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
„Kształt rzeczy przyszłych”: Następne 150 lat
Materiał Promocyjny
25 lat działań na rzecz zrównoważonego rozwoju
Plus Minus
„RoadCraft”: Spełnić dziecięce marzenia o koparce
Plus Minus
„Jurassic World: Odrodzenie”: Siódma wersja dinozaurów
Plus Minus
„Elio”: Samotność wśród gwiazd
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Rafał Lisowski: Dla oddechu czytam komiksy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama