Przed rozpoczęciem inwazji rząd George'a W. Busha wcielił korespondentów wojennych do armii. To był korzystny układ dla mediów, jak również administracji prezydenta i generałów. Dzięki temu widzowie mogli oglądać w serwisach informacyjnych „gorące” relacje z pierwszej linii frontu, a służby wojskowe dyskretnie cenzurować przekazywane informacje.
Ale wśród dziennikarzy znalazł się Evan Wright piszący dla magazynu „The Rolling Stone”. Podczas ofensywy na Bagdad towarzyszył oddziałowi marines z Pierwszego Batalionu Zwiadowczego. Z jego relacji powstała książka, która stała się podstawą siedmiodcinkowego serialu wyprodukowanego przez HBO. „Generation Kill” pokazuje wojnę od podszewki. Nie demonizuje jej ani nie stara się gloryfikować. Jest wiarygodny niczym dokument, choć marines w większości grają aktorzy.
Śledzimy losy kilkudziesięciu żołnierzy podczas podczas pierwszych 40 dni inwazji - od przekroczenia granicy kuwejcko-irackiej po zdobycie Bagdadu. O sobie mówią wprost: „zabójcy”. Zaprogramowani na zabijanie niczym rekruci z „Full Metal Jacket” Stanleya Kubricka lub „Jarhead - żołnierz piechoty morskiej” Sama Mendesa.
Ale rzadko mogą się „wykazać”. Wojna w „Generation Kill” sprowadza się do wielogodzinnego czekania na starcie z przeciwnikiem. Zmagania się ze skwarem pustyni i nudą. Dlatego walka powoduje trudne do opanowania podniecenie. Tę specyficzną atmosferę świetnie oddaje scena, w której snajper „zdejmuje” dwóch fedainów z granatnikiem. Podekscytowani koledzy pytają go: „Jak to jest zabić?”. „Nie wiem” - odpowiada. Z odległości kilkuset metrów człowiek traktowany jest jak bezosobowy cel, którego likwidacja nie wywołuje żadnej refleksji.
Jednak marines nie są zimnymi killerami. To dwudziestokilkuletni chłopcy lubiący zabawę i żarty. Początkowi inwazji nie towarzyszy podniosły nastrój lub przekonanie, że uczestniczą w misji krzewienia demokracji. Najbardziej zajmuje ich plotka o śmierci Jennifer Lopez.