Z tamtego listopadowego dnia Jarosław najwyraźniej zapamiętał oczy Tomka. Pięciolatek, którego przywiózł z sierocińca na przedłużony weekend, patrzył w niebyt. Wzrok ślizgał się po osobach i przedmiotach, jakby ich nie widział. Chłopiec komunikował się monosylabami. Zamiast „co” mówił „szo”. Starszy brat Tomka, ośmioletni Sławek, miał lepszy kontakt. Jednak po wejściu do domu grzecznie zapytał: Gdzie tu jest sala do spania? Gdzie jest pralnia?.
To, że dwaj chłopcy tuż przed Świętem Niepodległości znaleźli się w mieszkaniu Wojtasińskich w podkieleckiej Świętomarzy, było dziełem przypadku. Na pomysł, by zaprosić do domu na kilka dni dziecko z sierocińca, wpadła Edyta, żona Jarosława. Wojtasińscy byli małżeństwem już z czteroletnim stażem. Mieli trzyletnią córeczkę Anię.
Poznali się kilka lat wcześniej na wakacyjnym wyjeździe ruchu religijnego „Światło – Życie”. W Kielcach Jarosław pracował jako inkasent gazowy. Edyta kończyła teologię na KUL, była katechetką. Pojawiła się szansa na samodzielne mieszkanie i pracę – parafia w Świętomarzy poszukiwała katechetów i organisty. Oferowała małe, dwupokojowe mieszkanie bez kuchni w domu, w którym mieszkały siostry zakonne. Wojtasińscy zdecydowali, że przyjmą tę ofertę.
Poza katechezą Edyta prowadziła oazę, gdzie Jarosław grał na gitarze. Zabierali młodzież na wyjazdy. Gdy podczas mszy dla dzieci Jarosław schodził z chóru, stawał przed ołtarzem, prowadził śpiew i grał na gitarze, tworzyła się więź we wspólnocie. Wiedział, że to dla nich ważne. Coraz silniej jednak odczuwali niedosyt. – Gdzieś tkwiło w nas przekonanie, że to za mało. Że możemy dać z siebie więcej – mówi Jarosław.
Jeszcze jako narzeczeni planowali, że kiedyś adoptują dziecko. Pomysł powracał. Tym natrętniej, że mała Ania domagała się rodzeństwa. Podsłuchiwali, jak podczas wieczornej modlitwy w zależności od nastroju prosi: „Panie Jezu, daj mi siostrzyczkę”, „Panie Jezu, daj mi braciszka” lub po prostu: Panie Jezu daj mi i siostrzyczkę, i braciszka. Postanowili adoptować dziewczynkę w wieku zbliżonym do córki.
„Próba generalna” miała nastąpić w listopadowy weekend. Chcieli, by dziecko pojawiło się w domu na kilka dni. Na próbę. Wtedy zobaczą, czy wzajemnie uda się im dopasować. – Pojechałem i dowiedziałem się, że małych dziewczynek do oddania nie ma. Są za to dwaj chłopcy – opowiada Jarosław. Mimo obaw zdecydował się ich zabrać.
Cztery dni zmieniły ich wszystkich. Sławek przestał pytać o salę do spania. Spojrzenie Tomka ożyło. Trzyletnia Ania bez problemu dzieliła się wszystkim. A Wojtasińscy uwierzyli w siebie. Przed wyjazdem Tomek zachorował. Pojechali do lekarza, wykupili leki, odwieźli chłopców do sierocińca. Tomkowe spojrzenie znów stało się „niewidzące”. W domu dziecka okazało się, że chłopcy mają jeszcze siostrę, siedmioletnią Wiolę.
Kluczowa decyzja dla ich dalszego życia zapadła w nocy. Rozstanie z dziećmi okazało się nie do zniesienia. Rozważali różne za i przeciw. Z jednej strony dwa pokoje z prowizorycznym kącikiem kuchennym, który zdołali dorobić przy drzwiach wejściowych, i naczynia zmywane w wannie. Z drugiej pusty wzrok Tomka, który ożył właśnie w tym domu. Na jednej szali czas dla uczniów, czas dla siebie, czytanie, oglądanie telewizji, spotkania z przyjaciółmi. Na drugiej świadomość, że dzieci bez ich pomocy nigdy się nie dowiedzą, co znaczy prawdziwa rodzina.
– Nad ranem postanowiliśmy: bierzemy całą trójkę – opowiada Jarosław. Zarobki nie pozwalały na adopcję, więc wymyślili, że założą rodzinę zastępczą. To, że już po tygodniu sąd pozwolił dzieciom zamieszkać razem z nimi, nazywają cudem.
– W jednym pokoju spała czwórka dzieci, w drugim my. Widzieliśmy, jak pięknie nadrabiają zaległości. Poczucie niedosytu ciągle jednak w nas tkwiło. Myśleliśmy: Zabraliśmy trójkę dzieci, ale co z innymi? – opowiada Wojtasiński. Gazety pisały wtedy o tworzeniu rodzinnych domów dziecka. Szansa pojawiła dzięki kontaktowi z Towarzystwem Nasz Dom, które remontowało właśnie starą szkołę. Znów problem – szkoła była w Bohukałach w gminie Terespol, dwa kilometry od granicy białoruskiej, ale za to 300 km od Kielc. – Zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę, choć rodzina i znajomi pukali się w głowę – opowiada Jarosław.
Udało się. Kilka lat temu powiat zaproponował im przeprowadzkę do wolno stojącego domu we wsi Żabce. Przyjęli ofertę, teraz do Kielc mają już „tylko” 240 km. W ich domu wychowało się 19 dzieci. Są na studiach, robią licencjaty, magisterki, zakładają rodziny, mają własne dzieci. – Czasem jest trudno. Były chwile zwątpienia, gdy wydawało nam się, że się do tego nie nadajemy. Jednak gdybyśmy dziś mieli podjąć tę decyzję, podjęlibyśmy ją raz jeszcze – mówi Jarosław.