Drugie życie

Ich biografie dzielą się na dwie części. Można je czytać osobno, jakby życiorysy należały do zupełnie innych osób. Eksperymentujący student i pomagający więźniom filozof. Zakonnica na Ukrainie i matka dwojga dzieci. Inkasent i zawodowy ojciec 19 dzieci

Publikacja: 18.04.2009 15:00

Jarosław Wojtasiński z żoną założyli rodzinę zastępczą

Jarosław Wojtasiński z żoną założyli rodzinę zastępczą

Foto: Dziennik Wschodni

Czy muszę być tym, kim byłem? Rafał Kowalczyk, filozof z Torunia, zadaje to pytanie przewrotnie. Sam był sprawcą zdarzenia, które odmieniło jego życie. Choć nie lubi określać tego samobójstwem.

Biografie wielu sławnych osób zawierają motyw radykalnej przemiany. Adam Chmielowski ze znanego malarza zmienił się w opiekującego się bezdomnymi zakonnika, który został świętym. W biografii Anny Dymnej w Wikipedii mniej miejsca zajmuje jej kariera aktorska niż działania w fundacji Mimo Wszystko. Zenon Laskowik zrezygnował z kabaretu, by zostać listonoszem. Historie trojga bohaterów, którzy zdecydowali się opowiedzieć o swoich trudnych przemianach, łączy walka o sens istnienia. Pokazali, że każde życie da się rozpocząć od nowa.

[srodtytul]Zofia: Z Panem Bogiem w cywilu[/srodtytul]

Przychodzi taki moment, że żałujesz. – Zofia Żuczkowska, matka dwojga dzieci, od kilku lat po rozwodzie, mówi tak o decyzji, którą podjęła prawie 20 lat temu. – Żałuję, że poszłam do zakonu, że nie zostałam na uczelni, nie zrobiłam doktoratu.

W latach 80. było wiele powołań. Ona też właśnie wtedy coś poczuła.

Chodziła do dobrego liceum w Krakowie, na polonistykę dostała się bez problemu. Angażowała się w życie Kościoła. – Byłam twórcza, miałam wiele pomysłów, kochałam teatr. W ramach duszpasterstwa młodzieży przygotowywałam wieczornice, spektakle, jasełka. Jeździłam jako moderatorka na rekolekcje młodzieżowe. Grałam na gitarze, czułam się potrzebna, byłam liderem. W tym się spełniałam – wspomina.

Oprócz polonistyki zaczęła studiować teologię. Coraz częściej myślała o życiu zakonnym. – Zastanawiałam się, czy potrafię być posłuszna. Właściwie przerażało mnie zakonne posłuszeństwo – opowiada.

Wybrała siostry bezhabitowe, które pracowały w jej duszpasterstwie. Nie afiszowały się, ale działały. Idea bycia forpocztą Pana Boga, świadkiem ewangelii przemawiała do wyobraźni. Przez cztery lata w trakcie studiów po kryjomu przyjeżdżała do Warszawy, by odwiedzać zgromadzenie. Radość sprawiało jej, że ma coś swojego, o czym nikt nie wie. Kiedy jednak po studiach poinformowała, że wstępuje do zakonu, dla rodziny i wielu jej znajomych nie było to zaskoczeniem.

Życie w nowicjacie przypominało szkółkę. Modlitwa, obowiązki, praca. Zaskakiwał ją jedynie bunt, który odczuwała. – Jako wzór posłuszeństwa siostry podawały historię o sadzeniu kapusty. Jeśli przełożona każe ci sadzić kapustę liśćmi do dołu, powinnaś tak zrobić. Jeśli zapytasz „dlaczego”, to oznacza, że nie jesteś posłuszna – opowiada Zofia. Nowicjuszki zmieniały pokoje, by nie przywiązywać się do miejsca i do siebie nawzajem. Przyjaźnie były źle widziane. Kiedy przełożone widziały, że wykonuje się jakieś zajęcie z przyjemnością, natychmiast starały się znaleźć inne, mniej przyjemne. – Zaczęłam mieć problemy ze snem i silne poczucie winy. Mówiłam o tym mistrzyni nowicjatu. Ona twierdziła, że cechuje mnie pycha intelektualna i niedojrzałość. Na rozmowach duchowych pytała: „Jak, ci, siostro, idzie modlitwa?” jednocześnie cerując skarpetkę – mówi Zofia.

W junioracie zapadła decyzja, że jedzie na Ukrainę. Siostry otwierały właśnie placówkę w Żytomierzu. Potrzebowały katechetki, która zna rosyjski. – Wezwała mnie siostra przełożona. Powiedziała: Jedziesz na Ukrainę. Nie śmiałam mówić Panu Bogu nie. Starałam się wypełnić to, czego uczyłam się w nowicjacie, że zdanie przełożonych to wola Pana Boga. Jednak faktycznie czułam, jakby świat mi się zawalił – opowiada.

Placówka w Żytomierzu leżała na obrzeżach miasta. Dzień zaczynał się mszą w katedrze. Potem były prace domowe i znów dojazd do katedry, tym razem na katechizację. W piątek wieczorem zaczynał się objazd z plecakiem po okolicznych wsiach. Do wielu miejsc dotrzeć dało się tylko, idąc po dziesięć kilometrów pieszo. Przez pustkowia i las. – Udawałam, że się nie boję, ale miałam wrażenie, że nogi nie chcą iść – opowiada Zofia. Nocowała u zaprzyjaźnionych rodzin. W niektórych domach nie było łazienek. Kiedyś wieczorem poprosiła o miskę ciepłej wody do mycia. Następnego dnia rano gospodyni w tej misce przygotowała ciasto na placki.

Poniedziałek, teoretycznie wolny, przeznaczony był na sprzątanie, gotowanie, pranie.

A jednak Ukraina okazała się przełomowa. W sąsiedztwie klasztoru mieszkało dwoje bezdomnych dzieciaków. Siostry im pomagały. – Pewnego dnia wzięłam na ręce Saszkę. Był brudny i śmierdział. Zamiast odrazy poczułam słodycz trzymania dziecka. A równocześnie rozdzierający ból, że ono nie jest moje i że ja nigdy nie będę miała dzieci – opowiada Żuczkowska.

Po dwóch latach wróciła do Polski i dowiedziała się, że siostry planują ją wysłać do Rzeszowa, do pracy z upośledzonymi dziećmi. – To było dla mnie jak wyrok. Wtedy głośno powiedziałam: Nie pojadę, to mnie przerasta – przyznaje. Przez rok katechizowała jeszcze w Milanówku i zastanawiała się nad powołaniem. Coraz mocniej rodziło się w niej przekonanie, że chce normalnej rodziny, męża, dzieci, pracy, domu.

Po kolejnej rozmowie z siostrą przełożoną poszła do kaplicy i podjęła decyzję o odejściu. – Wróciłam do pokoju i zalałam się łzami. Płakałam całą noc. Zadałam sobie pytanie, dlaczego płaczę. I zrozumiałam, że to ze strachu. Tak bardzo boję się decyzji, którą podjęłam.

Z tysiącem złotych w kieszeni i walizką rzeczy osobistych znalazła się za murami zgromadzenia. Znajomi pomogli jej znaleźć mieszkanie u starszej pani – w zamian za opiekę. W znalezieniu pracy pomogły dyplomy magisterskie. Zatrudniła się w szkole jako katechetka, potem uczyła też polskiego. Kilka lat później znalazła ogłoszenie, że jedna z gazet poszukuje niezmanierowanych dziennikarzy. W nowej pracy poznała męża.

I choć małżeństwo się nie ułożyło, Żuczkowska ocenia, że zmiany w życiu warto było dokonać. – Niewiele osób, mając blisko 30 lat, znajduje w sobie tyle siły, by przyznać otwarcie, że droga, którą idą, nie ma sensu. Niewielu potrafi się zdobyć na zmiany. Cieszę się, że taką odwagę w sobie znalazłam. Gdyby nie to, byłabym dziś sfrustrowaną i smutną siostrą, która z „woli Bożej” ma obowiązek obierania ziemniaków aż do śmierci – mówi.

[srodtytul]Rafał: Pocztówka znad krawędzi[/srodtytul]

Pewnego kwietniowego dnia 25-letni Rafał Kowalczyk poszedł w Tatry i rzucił się w przepaść. Dlaczego to zrobił? 33-letni Rafał Kowalczyk, zaciągający się papierosowym dymem w toruńskiej kawiarni, nie znajduje jasnej odpowiedzi: – Byłem szczęśliwym dzieckiem. Miałem wszystko, czego chciałem. A rodzice to byli moi najlepsi przyjaciele – opowiada. Stan, w którym się wtedy znalazł, określa jako trafienie w punkt. Godzinę później mógł zdecydować co innego. – Jeżeli miałbym powiedzieć konkretnie, co doprowadziło do mojego lotu, to słuchając siebie, powiedziałbym: Głupi szczeniak, któremu przewróciło się w głowie.

Mieszkał w Toruniu, studiował filozofię, polonistykę, geografię. Prowadził bardzo imprezowy styl życia. Rodzice wychodzili z założenia, że póki nie robi nikomu krzywdy, to niech się wyszumi.

Wiosną z przyjaciółmi zrobili wypad, by pochodzić po Czeskim Krasie. Nocowali w namiotach, wchodzili na pagórki, po wyprawach popijali piwo. Dopiero potem przyjaciele zwrócili uwagę, że Rafał był wtedy bardziej zdołowany niż zwykle. Zawsze miał czarne wizje, kiedy więc wieczorem do siedzących przy ognisku mówił, że gorzej już być nie może, to im się nawet podobało. Bo przecież było dobrze.

Wracali już, gdy Rafał oświadczył, że się odłącza i jedzie w Tatry. Od lat chodził w te góry, znał je świetnie. Wieczorem był już w schronisku w Pięciu Stawach. Tam z trójką amerykańskich turystów dyskutował do późnej nocy. Przy śniadaniu poznał dwóch chłopaków. Jeden z nich bardzo chciał wejść na Kozi Wierch. Szczyt był wtedy ośnieżony, a oni nie mieli raków. – Znałem drogę, którą można stamtąd wrócić, po prostu zsuwając się po śniegu. Powiedziałem: Chodź, to cię tam wprowadzę – opowiada Kowalczyk. Wyruszyli o godzinie 9. Dalszy przebieg tego dnia zna tylko z opowiadań. Około godziny 12 rozmawiał z ojcem przez telefon komórkowy i obiecał, że wróci do domu na imieniny mamy. Potem szedł z towarzyszem wyprawy. Ten opowiadał, że Rafał mówił coś o wielkiej komecie, przekonywał, że świat nie ma przyszłości.

Twierdzi, że dziś nie pamięta już tamtych emocji. – Wiem tylko, że zrobiłem coś w rodzaju zakładu: Jeśli przeżyję, to widocznie mam coś jeszcze do zrobienia w życiu. Jeśli nie – wszystko jest bez sensu – opowiada. Koledze krzyknął tylko, że wszystkim rządzi „Pani Przypadkowość”, i skoczył w przepaść. Upadł ze 111 m – to wysokość warszawskiego hotelu Forum. – Uratowała mnie trzymetrowa pierzyna śnieżna, na którą akurat spadłem, i to, że kolega znajdował się w miejscu, w którym jego telefon miał zasięg – opowiada Kowalczyk.

Jeszcze w helikopterze przekonywał pomoc medyczną, by podrzucili go do Torunia, bo są imieniny mamy. Potem stracił przytomność. Z urazów – pękniętego kolana, rąk złamanych w nadgarstkach – najpoważniejsze było uszkodzenie głowy. Tomografia komputerowa zrobiona już po interwencji rodziców w szpitalu w Krakowie wykazała zbity pień mózgowy.

W stanie śpiączki leżał kilka tygodni. – Moje urodziny wyglądały tak, że rodzice siedzieli przy mnie, trzymali moją dłoń i mówili: Rafał, wszystkiego najlepszego. Jeśli nas słyszysz, to ściśnij rękę. Podobno ścisnąłem – opowiada. Reagował tylko na język angielski. Jeszcze po wybudzeniu, gdy wielu rzeczy uczył się od nowa, zdarzało mu się mówić amerykańskim angielskim – takim, jakiego używali jego rozmówcy w przeddzień wypadku w schronisku.

Po wypadku pozostał mu na trwałe brak węchu.

To, że przeżył, lekarze nazwali cudem. Gdy pojechał podziękować za uratowanie życia profesorowi z Krakowa, ten zapytał: – Na jaką górę się teraz wybierzesz? – Na Kozi Wierch! – odpowiedział bez wahania. Profesor na to: – Myślę, że najpierw powinieneś odwiedzić Jasną Górę!

Rehabilitacja trwała wiele miesięcy. Dopiero po roku zaczął sobie przypominać strzępy wydarzeń z tamtych dni.

– Wiele szczęśliwych rzeczy mi się od tamtej pory przytrafiło – mówi dziś. – Mam świadomość, że następne lata życia są przede mną zakryte. Może czeka mnie coś wspaniałego? Może coś bardzo złego. Tak czy inaczej warto to sprawdzić – mówi. Wrócił na studia. Kończy pracę magisterską na filozofii. O pochwale samobójstwa. – Pochwała nie niesie tu nawoływania. Ja każdego bym od tego odwodził – zaznacza. Zastanawiają go raczej postawy ojca Maksymiliana Kolbego lub żołnierzy spod Monte Cassino, którzy mieli świadomość, że zginą. I wybierali śmierć w imię wartości.

Poznał Tomasza Kowalskiego, prezesa fundacji Drugie Życie zajmującej się pomocą więźniom. Zaangażował się w pracę w fundacji. – Jestem tylko małym trybikiem w maszynie – mówi. – Pomagamy ludziom skazanym, którzy odsiadują wyroki lub wychodzą na wolność. Sam Rafał docelowo ma się zająć reintegracją kulturalną, czyli próbą zainteresowania więźniów teatrem, kulturą, sztuką.

W każdy piątek wsiada w pociąg i jedzie, by spotykać się z osadzonymi. – Nie jestem Matką Teresą. O wiele więcej dostałem od świata, niż mu dałem – przyznaje. Ale zaangażował się w obronę chemika skazanego – jego zdaniem niesłusznie – za produkcję amfetaminy. – Bardzo chcę zrobić coś, co będzie miało skutek. Mam wrażenie, że kilku osobom z „Drugiej szansy” jestem w stanie pomóc – opowiada.

[srodtytul]Jarosław: dawać więcej[/srodtytul]

Z tamtego listopadowego dnia Jarosław najwyraźniej zapamiętał oczy Tomka. Pięciolatek, którego przywiózł z sierocińca na przedłużony weekend, patrzył w niebyt. Wzrok ślizgał się po osobach i przedmiotach, jakby ich nie widział. Chłopiec komunikował się monosylabami. Zamiast „co” mówił „szo”. Starszy brat Tomka, ośmioletni Sławek, miał lepszy kontakt. Jednak po wejściu do domu grzecznie zapytał: Gdzie tu jest sala do spania? Gdzie jest pralnia?.

To, że dwaj chłopcy tuż przed Świętem Niepodległości znaleźli się w mieszkaniu Wojtasińskich w podkieleckiej Świętomarzy, było dziełem przypadku. Na pomysł, by zaprosić do domu na kilka dni dziecko z sierocińca, wpadła Edyta, żona Jarosława. Wojtasińscy byli małżeństwem już z czteroletnim stażem. Mieli trzyletnią córeczkę Anię.

Poznali się kilka lat wcześniej na wakacyjnym wyjeździe ruchu religijnego „Światło – Życie”. W Kielcach Jarosław pracował jako inkasent gazowy. Edyta kończyła teologię na KUL, była katechetką. Pojawiła się szansa na samodzielne mieszkanie i pracę – parafia w Świętomarzy poszukiwała katechetów i organisty. Oferowała małe, dwupokojowe mieszkanie bez kuchni w domu, w którym mieszkały siostry zakonne. Wojtasińscy zdecydowali, że przyjmą tę ofertę.

Poza katechezą Edyta prowadziła oazę, gdzie Jarosław grał na gitarze. Zabierali młodzież na wyjazdy. Gdy podczas mszy dla dzieci Jarosław schodził z chóru, stawał przed ołtarzem, prowadził śpiew i grał na gitarze, tworzyła się więź we wspólnocie. Wiedział, że to dla nich ważne. Coraz silniej jednak odczuwali niedosyt. – Gdzieś tkwiło w nas przekonanie, że to za mało. Że możemy dać z siebie więcej – mówi Jarosław.

Jeszcze jako narzeczeni planowali, że kiedyś adoptują dziecko. Pomysł powracał. Tym natrętniej, że mała Ania domagała się rodzeństwa. Podsłuchiwali, jak podczas wieczornej modlitwy w zależności od nastroju prosi: „Panie Jezu, daj mi siostrzyczkę”, „Panie Jezu, daj mi braciszka” lub po prostu: Panie Jezu daj mi i siostrzyczkę, i braciszka. Postanowili adoptować dziewczynkę w wieku zbliżonym do córki.

„Próba generalna” miała nastąpić w listopadowy weekend. Chcieli, by dziecko pojawiło się w domu na kilka dni. Na próbę. Wtedy zobaczą, czy wzajemnie uda się im dopasować. – Pojechałem i dowiedziałem się, że małych dziewczynek do oddania nie ma. Są za to dwaj chłopcy – opowiada Jarosław. Mimo obaw zdecydował się ich zabrać.

Cztery dni zmieniły ich wszystkich. Sławek przestał pytać o salę do spania. Spojrzenie Tomka ożyło. Trzyletnia Ania bez problemu dzieliła się wszystkim. A Wojtasińscy uwierzyli w siebie. Przed wyjazdem Tomek zachorował. Pojechali do lekarza, wykupili leki, odwieźli chłopców do sierocińca. Tomkowe spojrzenie znów stało się „niewidzące”. W domu dziecka okazało się, że chłopcy mają jeszcze siostrę, siedmioletnią Wiolę.

Kluczowa decyzja dla ich dalszego życia zapadła w nocy. Rozstanie z dziećmi okazało się nie do zniesienia. Rozważali różne za i przeciw. Z jednej strony dwa pokoje z prowizorycznym kącikiem kuchennym, który zdołali dorobić przy drzwiach wejściowych, i naczynia zmywane w wannie. Z drugiej pusty wzrok Tomka, który ożył właśnie w tym domu. Na jednej szali czas dla uczniów, czas dla siebie, czytanie, oglądanie telewizji, spotkania z przyjaciółmi. Na drugiej świadomość, że dzieci bez ich pomocy nigdy się nie dowiedzą, co znaczy prawdziwa rodzina.

– Nad ranem postanowiliśmy: bierzemy całą trójkę – opowiada Jarosław. Zarobki nie pozwalały na adopcję, więc wymyślili, że założą rodzinę zastępczą. To, że już po tygodniu sąd pozwolił dzieciom zamieszkać razem z nimi, nazywają cudem.

– W jednym pokoju spała czwórka dzieci, w drugim my. Widzieliśmy, jak pięknie nadrabiają zaległości. Poczucie niedosytu ciągle jednak w nas tkwiło. Myśleliśmy: Zabraliśmy trójkę dzieci, ale co z innymi? – opowiada Wojtasiński. Gazety pisały wtedy o tworzeniu rodzinnych domów dziecka. Szansa pojawiła dzięki kontaktowi z Towarzystwem Nasz Dom, które remontowało właśnie starą szkołę. Znów problem – szkoła była w Bohukałach w gminie Terespol, dwa kilometry od granicy białoruskiej, ale za to 300 km od Kielc. – Zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę, choć rodzina i znajomi pukali się w głowę – opowiada Jarosław.

Udało się. Kilka lat temu powiat zaproponował im przeprowadzkę do wolno stojącego domu we wsi Żabce. Przyjęli ofertę, teraz do Kielc mają już „tylko” 240 km. W ich domu wychowało się 19 dzieci. Są na studiach, robią licencjaty, magisterki, zakładają rodziny, mają własne dzieci. – Czasem jest trudno. Były chwile zwątpienia, gdy wydawało nam się, że się do tego nie nadajemy. Jednak gdybyśmy dziś mieli podjąć tę decyzję, podjęlibyśmy ją raz jeszcze – mówi Jarosław.

Czy muszę być tym, kim byłem? Rafał Kowalczyk, filozof z Torunia, zadaje to pytanie przewrotnie. Sam był sprawcą zdarzenia, które odmieniło jego życie. Choć nie lubi określać tego samobójstwem.

Biografie wielu sławnych osób zawierają motyw radykalnej przemiany. Adam Chmielowski ze znanego malarza zmienił się w opiekującego się bezdomnymi zakonnika, który został świętym. W biografii Anny Dymnej w Wikipedii mniej miejsca zajmuje jej kariera aktorska niż działania w fundacji Mimo Wszystko. Zenon Laskowik zrezygnował z kabaretu, by zostać listonoszem. Historie trojga bohaterów, którzy zdecydowali się opowiedzieć o swoich trudnych przemianach, łączy walka o sens istnienia. Pokazali, że każde życie da się rozpocząć od nowa.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą