Traktowany z estymą jako honorowy prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Ale i z lekceważącą pobłażliwością jako „nestor polskiego dziennikarstwa". Stosunek do niego przypomina podejście polityków do drugiej izby parlamentu. O Senacie mówi się z niezbyt szczerym szacunkiem „izba refleksji i pamięci" i też mało kto traktuje ją poważnie. Tak też bywa ze stosunkiem do Bratkowskiego.
Mimo lat pracy, dziesiątek wyróżnień i nagród, wydania kilkunastu książek w ostatnim czasie 77-letni Stefan Bratkowski był poza głównym obiegiem. Z rzadka zapraszany do telewizji i z rzadka też proszony o opinie. Czasem wypowiadał się w sprawach standardów dziennikarskich, czasem w jakimś szacownym gronie podpisał kolejny list otwarty. Oprócz tego wiadomo było, że pracuje w jakiejś prywatnej szkole dziennikarskiej. A od czasu, gdy zerwał z „Rzeczpospolitą", swoje teksty mógł publikować tylko w Internecie. Gazety (lub czasopisma) nie biły się o niego.
Pucz się nie udał
Przełom nastąpił w połowie kwietnia. Wywiesił w Internecie swój apel o walkę przeciw faszyzmowi. Właściwie miał go wygłosić na zjeździe SDP, ale większość mówców była tak gadatliwa, że zabrakło dla niego czasu.
Zagrożenie faszystowskie – tak jak je wskazał Bratkowski – nie płynie wcale ze strony skinów czy skrajnych radykałów z kręgu Tejkowskiego i Bryczkowskiego. To PiS, druga partia w kraju, jest ugrupowaniem faszyzującym. A jej prezes, czyli wódz, jak go nazywa Bratkowski, to po prostu Benito Mussolini. Kilka dni przed ogłoszeniem apelu partia Jarosława Kaczyńskiego obchodziła pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej. Na uroczystości do Warszawy przyjechało kilka tysięcy członków i sympatyków PiS. Dla Bratkowskiego był to niemal dowód na próbę przeprowadzenia faszystowskiego puczu:
„Czy 10 kwietnia miał być okazją do swoistego marszu na Warszawę, jak Mussoliniego „marsz na Rzym", tyle że autokarami? Tym razem nie wyszło – Rydzyk zapowiadał 75 tysięcy, zjechało 7 tysięcy, trochę mało dla zamachu stanu. Ale wódz nie rezygnuje, ostrzegam" – pisał w swoim apelu.
Wymienił ileś dowodów na to, że PiS jest partią faszyzującą. Koronnym było rzekome inspirowanie się Jarosława Kaczyńskiego ideami Carla Schmitta, niemieckiego politologa i filozofa. Schmitt do połowy lat 30. współpracował z NSDAP (potem został odsunięty na boczny tor), w Polsce za to jego najważniejszą książkę wydała Fundacja Batorego (w serii, której patronowali Marcin Król i Aleksander Smolar).
Bratkowski nie chce się wypowiadać. – Nie utrzymuję teraz żadnych stosunków z „Rzeczpospolitą" – odpowiedział, gdy prosiliśmy go o wypowiedź. To pokłosie wydarzeń z jesieni 2006 roku, gdy gazeta odmówiła wydrukowania jego felietonu. Bratkowski ogłosił publicznie, że to przejaw cenzury, i zerwał współpracę. Redakcja odpowiedziała, że nie będzie drukowała pomówień pod adresem swojego wydawcy, które podważają jego wiarygodność. Zresztą okazało się potem, że żaden inny tytuł też nie chciał wydrukować tamtego tekstu.
Rzeczywiście Bratkowski nie przebierał wtedy w słowach:
„Dziś jednak chciałbym bronić nie Rzeczypospolitej, a „Rzeczpospolitej". I akurat nie przed utratą wiarygodności. Właściciel 51 procent akcji Presspubliki, która ją wydaje, norweska Orkla, sprzedał je właśnie partnerowi równie mało znanemu jako wydawca. Ten partner wygląda na typowego „corporate-raider", jak w języku Anglosasów nazywa się pewien specyficzny rodzaj giełdowych gangsterów biznesu. „Raider" łagodnie tłumaczy się na polski jako „najeźdźca", a dosadniej po prostu – „bandyta" – oskarżał w niewydrukowanym felietonie, nie dodając jednak dowodów na to, dlaczego Mecom i jego szef mają być owymi bandytami.