Stefan Bratkowski znów miota oskarżenia

Festiwal trwa od połowy kwietnia. Wystarczyło wszcząć alarm, że Polsce grozi faszyzm, a Stefan Bratkowski znów wrócił na pierwszą linię polskiej publicystyki

Publikacja: 18.06.2011 01:04

fot. Krzysztof Zuczkowski

fot. Krzysztof Zuczkowski

Foto: Forum

Traktowany z estymą jako honorowy prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Ale i z lekceważącą pobłażliwością jako „nestor polskiego dziennikarstwa". Stosunek do niego przypomina podejście polityków do drugiej izby parlamentu. O Senacie mówi się z niezbyt szczerym szacunkiem „izba refleksji i pamięci" i też mało kto traktuje ją poważnie. Tak też bywa ze stosunkiem do Bratkowskiego.

Mimo lat pracy, dziesiątek wyróżnień i nagród, wydania kilkunastu książek w ostatnim czasie 77-letni Stefan Bratkowski był poza głównym obiegiem. Z rzadka zapraszany do telewizji i z rzadka też proszony o opinie. Czasem wypowiadał się w sprawach standardów dziennikarskich, czasem w jakimś szacownym gronie podpisał kolejny list otwarty. Oprócz tego wiadomo było, że pracuje w jakiejś prywatnej szkole dziennikarskiej. A od czasu, gdy zerwał z „Rzeczpospolitą", swoje teksty mógł publikować tylko w Internecie. Gazety (lub czasopisma) nie biły się o niego.

Pucz się nie udał

Przełom nastąpił w połowie kwietnia. Wywiesił w Internecie swój apel o walkę przeciw faszyzmowi. Właściwie miał go wygłosić na zjeździe SDP, ale większość mówców była tak gadatliwa, że zabrakło dla niego czasu.

Zagrożenie faszystowskie – tak jak je wskazał Bratkowski – nie płynie wcale ze strony skinów czy skrajnych radykałów z kręgu Tejkowskiego i Bryczkowskiego. To PiS, druga partia w kraju, jest ugrupowaniem faszyzującym. A jej prezes, czyli wódz, jak go nazywa Bratkowski, to po prostu Benito Mussolini. Kilka dni przed ogłoszeniem apelu partia Jarosława Kaczyńskiego obchodziła pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej. Na uroczystości do Warszawy przyjechało kilka tysięcy członków i sympatyków PiS. Dla Bratkowskiego był to niemal dowód na próbę przeprowadzenia faszystowskiego puczu:

„Czy 10 kwietnia miał być okazją do swoistego marszu na Warszawę, jak Mussoliniego „marsz na Rzym", tyle że autokarami? Tym razem nie wyszło – Rydzyk zapowiadał 75 tysięcy, zjechało 7 tysięcy, trochę mało dla zamachu stanu. Ale wódz nie rezygnuje, ostrzegam" – pisał w swoim apelu.

Wymienił ileś dowodów na to, że PiS jest partią faszyzującą. Koronnym było rzekome inspirowanie się Jarosława Kaczyńskiego ideami Carla Schmitta, niemieckiego politologa i filozofa. Schmitt do połowy lat 30. współpracował z NSDAP (potem został odsunięty na boczny tor), w Polsce za to jego najważniejszą książkę wydała Fundacja Batorego (w serii, której patronowali Marcin Król i Aleksander Smolar).

Bratkowski nie chce się wypowiadać. – Nie utrzymuję teraz żadnych stosunków z „Rzeczpospolitą" – odpowiedział, gdy prosiliśmy go o wypowiedź. To pokłosie wydarzeń z jesieni 2006 roku, gdy gazeta odmówiła wydrukowania jego felietonu. Bratkowski ogłosił publicznie, że to przejaw cenzury, i zerwał współpracę. Redakcja odpowiedziała, że nie będzie drukowała pomówień pod adresem swojego wydawcy, które podważają jego wiarygodność. Zresztą okazało się potem, że żaden inny tytuł też nie chciał wydrukować tamtego tekstu.

Rzeczywiście Bratkowski nie przebierał wtedy w słowach:

„Dziś jednak chciałbym bronić nie Rzeczypospolitej, a „Rzeczpospolitej". I akurat nie przed utratą wiarygodności. Właściciel 51 procent akcji Presspubliki, która ją wydaje, norweska Orkla, sprzedał je właśnie partnerowi równie mało znanemu jako wydawca. Ten partner wygląda na typowego „corporate-raider", jak w języku Anglosasów nazywa się pewien specyficzny rodzaj giełdowych gangsterów biznesu. „Raider" łagodnie tłumaczy się na polski jako „najeźdźca", a dosadniej po prostu – „bandyta" – oskarżał w niewydrukowanym felietonie, nie dodając jednak dowodów na to, dlaczego Mecom i jego szef mają być owymi bandytami.

Gniewne tyrady

Rzucanie oskarżeń, które trudno udowodnić, zdarzało się Bratkowskiemu także wcześniej. Potwierdza to wielu jego znajomych.

– Ma przesadnie rozwinięte poczucie własnej wartości, ostro zarysowane ego. Stąd często wchodził w sytuacje konfliktowe. Choć jednocześnie jest życzliwy i przyjacielski w bezpośrednim kontakcie – opisuje go Janusz Rolicki

– Zawsze jego oceny były skrajne. Jest apodyktyczny, stąd ta jednoznaczność stawianych przez niego zarzutów – mówi Ryszard Bugaj. – O jego poczuciu, że wie wszystko najlepiej, świadczy tytuł jego broszury „Kilka sposobów na niemożliwość, czyli poradnik dla tych, którzy nie wiedzą, że nic się nie da zrobić" – dodaje ze śmiechem, przypominając pracę Bratkowskiego wydaną w 1983 roku.

Skarżył się na zarzuty stawiane przez Bratkowskiego Zbigniew Jakubas, biznesmen, który w kontrowersyjnych okolicznościach kupił w 1996 r. „Życie Warszawy". Jakubas był powiązany z postkomunistami, co spowodowało, że po zakupie „Życia Warszawy" z redakcji odeszła większa część dziennikarzy. Bratkowski wysnuł z tych powiązań przeświadczenie, iż Jakubas kupił gazetę za rosyjskie pieniądze.

– Chciałem się spotkać z Bratkowskim, żeby mu pokazać, skąd miałem pieniądze, tj. umowy kredytowe. Edward Wende zorganizował spotkanie w Bristolu. Czekałem. Bratkowski nie przyszedł. Stchórzył... Od tej pory straciłem do niego resztki szacunku – skarżył się biznesmen w rozmowie z „Pulsem Biznesu".

Dwa lata temu Bratkowski oskarżał Jarosława Kaczyńskiego: „To chłopięca tęsknota za siłą, kompensującą niedostatki urody i spęczniałe kompleksy. Bezzasadne: mniejszych, brzydszych i grubszych kochają piękne kobiety, brat się ożenił, a on tylko nie chce wiedzieć, że jego samotność przy tłustawej urodzie wzbudza dwuznaczne domysły, że niechętni wypatrują mu w otoczeniu miękkoustych chłopczyków. Ale to ci są mu oddani. Z nimi organizuje manifestacje uliczne przeciw człowiekowi, po którego plecach wdrapał się do klasy politycznej, w magicznym zabiegu publicznie spali jego kukłę. Wyśle jednego z „mignonów" za granicę, by tam publicznie rzucał pomidorami w następcę" – pisał na portalu Studio Opinii.

Ostatnie zdanie dotyczy Mariusza Kamińskiego (dalej pisał, że potem w nagrodę za tę akcję Kaczyński mianował go szefem „policji politycznej", czyli CBA). A zdarzenie z pomidorami to historia z 3 maja 1997 roku, gdy w Paryżu czwórka młodych Polaków obrzuciła jajkami prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i jego żonę. Tu Bratkowski wszystko pomieszał, i nie chodzi tylko o zamianę jajek na pomidory.

Według niego Jarosław Kaczyński wysłał do Paryża Kamińskiego, wówczas szefa Ligi Republikańskiej. Jednak w Paryżu nie było żadnego działacza Ligi, jajkami rzucali członkowie poznańskiej Radykalnej Akcji Antykomunistycznej. – Liga się od nas odcięła. Kaczyński wtedy nas potępił, że niby to mogło zaszkodzić przystąpieniu Polski do NATO. A jedynym politykiem, który wtedy próbował nam pomóc, był Jan Rokita – opowiada jeden z byłych liderów RAA.

„Prezes PC-AWS Jarosław Kaczyński potępił obrzucenie jajkami Aleksandra Kwaśniewskiego podczas wizyty w Paryżu. – Wybranego w powszechnych wyborach prezydenta jajkami obrzucać nie należy – powiedział na konferencji prasowej" – donosiła 8 maja 1997 r. „Gazeta Wyborcza". Można też dodać, że w tamtych latach Liga współpracowała z ROP Jana Olszewskiego, a nie z obumierającym Porozumieniem Centrum.

Gniewne tyrady Bratkowski wygłaszał też przeciw Wiesławowi Chrzanowskiemu, którego nazywał Führerem. Także przeciw Wojciechowi Cejrowskiemu. Temu zarzucił, że „pracuje dla Primakowa, byłego szefa KGB, a dziś rosyjskiego ministra spraw zagranicznych, przeciwnego naszemu wejściu do NATO". Owa „agenturalna" działalność Cejrowskiego sprowadzała się do prowadzenia programu „WC Kwadrans" w TVP, bo za to właśnie atakował go Bratkowski.

Wtedy swoje oskarżenia rzucał na łamach wysokonakładowych gazet – „Wyborczej", „Rzeczpospolitej". Mimo to nie przyniosło mu to takiego rozgłosu jak „antyfaszystowski" apel wygłoszony na łamach niszowego portalu.

Niczym NSDAP

Metoda nie była nowa. Kaczyński i PiS byli wielokrotnie oskarżani o skłonności antydemokratyczne, wodzowskie, czasem padało słowo „totalitarny". Tego rodzaju epitety rzucali Waldemar Kuczyński, Tomasz Wołek, z polityków Stefan Niesiołowski. Bratkowski jednak był skuteczniejszy.

Epitety ze strony Kuczyńskiego i Wołka miały w sobie coś abstrakcyjnego, nie upierali się, że są literalne podobieństwa między PiS a np. NSDAP.

Bratkowski przeciwnie. Zaczął wyliczać rzekomo dosłowne podobieństwa. Miesiąc po swoim apelu oskarżał Jarosława Kaczyńskiego i o śmierć Barbary Blidy, i o to, że Beata Sawicka dała się skorumpować tylko dlatego, że uwodzić ją miał agent CBA:

Wojna, którą prowadzi Bratkowski, kosztuje go coraz więcej zerwanych przyjaźni. Coraz trudniej mu utrzymywać kontakty z ludźmi o innych poglądach

„Akcję wobec Barbary Blidy projektował sam wódz, przyznając potem, że „to nie tak miało być"; zginęła Bogu ducha winna kobieta, a nawet nie wiadomo jak, bo zmazano odciski palców na broni, z której padł strzał. Żadnemu z ludzi tak potraktowanych niczego potem nie udowodniono. Ale bo też nie o to chodziło. Nie pytam o „akcję Romeo"; pomysł uwiedzenia kobiety, żeby ją skorumpować i skompromitować – sam w sobie haniebny. (...) W „Pulsie Biznesu" bezogródkowe pogróżki bojówkarzy pod adresem „Żyduchów" – a wódz nie komentuje antysemityzmu swoich zwolenników. (...) Dostaję też inne sygnały. Ofiarę tragicznego wypadku robi się ofiarą rządu i tytułem do ataków na rząd. Hitlerowcy mieli swojego Horsta Wessela".

Ostatnie zdania dotyczą śmierci łódzkiego działacza PiS Marka Rosiaka zamordowanego jesienią ubiegłego roku. Nawet niekonkretne hasło rządu fachowców stało się argumentem dla Bratkowskiego:

„Faszyści doszli do władzy i we Włoszech, i w Niemczech, z populistycznymi, lewicowymi hasłami. „Rząd ekspertów" jako wytrych do przejęcia władzy – też już był. Tylko że Hitler miał przynajmniej Hjalmara Schachta, a i tak Schacht nie zapewnił mu Tysiącletniej Rzeszy ani miejsca na ziemi".

Bratkowski na poważnie przywiązał się do tezy o faszystowskim charakterze PiS. Polemistów, którzy ją podważają, nazywa sojusznikami partii Kaczyńskiego. Taki los spotkał Konrada Piaseckiego, który zaprosił Bratkowskiego do swojego programu w TVN 24. Piasecki zadawał pytania, które świadczyły o tym, że nie zauważa faszystowskiego zagrożenia. Jakiś czas później mógł przeczytać felieton Bratkowskiego, w którym został nazwany „inteligentnym obrońcą PiS".

Wojna, którą prowadzi Bratkowski, kosztuje go coraz więcej zerwanych przyjaźni. Coraz trudniej mu utrzymywać kontakty z ludźmi o innych poglądach. Kiedyś było inaczej.

– Występowałem z nim w programie telewizyjnym, gdzie się ostro pospieraliśmy. Ale przed i po programie był bardzo przyjazny. Od razu przeszedł na „ty" – opowiada Piotr Zaremba.

Rozżalony jest Maciej Iłowiecki, który przyjaźnił się przez lata z Bratkowskim. – Przestaliśmy być przyjaciółmi, i to z powodów politycznych. Nie rozumiem, co się z nim stało – mówi Iłowiecki. – Na ostatnim zjeździe SDP potrafił do kogoś podejść i powiedzieć z pretensją: „I ty przystałeś do faszystów".

Jacek Żakowski nie uważa, by Bratkowski specjalnie się zradykalizował, ponieważ jego zdaniem zawsze był postacią bardzo wyrazistą. – To było i jest jego wielką wartością. Debata publiczna rządzi się tym, że radykalne wypowiedzi zawsze uruchamiają wyobraźnię bardziej niż eksperckie analizy, choćby nawet te najbardziej wyraziste. Jednak jeśli chodzi o porównanie Kaczyńskiego do Mussoliniego, to nie uważam, by był to radykalizm. Sam podzielam tę opinię, uważam, że to trafna analogia – uważa publicysta „Polityki".

Stefan Bratkowski nigdy w swoich poglądach nie był bliski prawicy. Sympatyzował ze środowiskiem dawnej Unii Demokratycznej i Unii Wolności. – On uważa politykę za służbę społeczeństwu. Jego spojrzenie na to przypomina mi podejście Tadeusza Mazowieckiego – mówi Jerzy Fedorowicz, dziś poseł PO, który z Bratkowskim poznał się jako aktor serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy". Bratkowski napisał scenariusz tego serialu.

Ale kiedyś ostre opinie Bratkowskiego nie wpływały na jego przyjaźnie. „Stefan mozolnie i z uporem, w artykułach i książkach, konstruuje swój fundament dla nowej Polski z najlepszych doświadczeń i rodzimych, i obcych. (...) wraca do (...) pojęć takich, jak: dobro i zło, pożytek i szkoda, przyzwoitość i hańba" – wygłosił laudację na 70. urodziny Bratkowskiego nieżyjący już publicysta Maciej Rybiński. Trzy lata później Rybiński musiał ostro wystąpić przeciw niemu, gdy Bratkowski wraz z częścią kapituły Nagrody Kisiela próbował odebrać to wyróżnienie tygodnikowi „Wprost".

Kryterium polityczne w zrywaniu znajomości zadziałało jeszcze przed erą IV RP. Doświadczył tego Bronisław Wildstein w związku z listą katalogową IPN, którą później nazwano listą Wildsteina. W styczniu 2004 r. Bratkowski podpisał się pod listem otwartym „Opublikujmy archiwa bezpieki dotyczące dziennikarzy". Apel nawoływał do wywieszenia ich treści w Internecie. Dwa tygodnie później Bratkowski poparł wyrzucenie Wildsteina z pracy przez ówczesne kierownictwo „Rzeczpospolitej".

– Do czasu listy byliśmy dobrymi kumplami – mówi Wildstein. – Nie wiem, dlaczego mnie zaatakował. Chyba musiał się określić, po czyjej jest stronie, po histerii wywołanej przez „Gazetę Wyborczą".

Reportażystki Janina Jankowska i Joanna Siedlecka to dwie kolejne osoby, z którymi Bratkowski z powodów politycznych postanowił zerwać prywatne stosunki. Jesienią zeszłego roku Jankowska ogłosiła w swoim blogu, że z powodu jej rzekomo propisowskich poglądów może stracić zatrudnienie w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. M. Wańkowicza. Bratkowski kieruje fundacją, która założyła szkołę. – Fundacja, jak usłyszeliśmy, na ostatnim posiedzeniu swojego zarządu wtrąciła się w sprawy szkoły, zapowiadając usunięcie „propisowskich" pracowników dydaktycznych, którzy nie podobają się Stefanowi Bratkowskiemu – mówiła rok temu Siedlecka w wywiadzie dla „Super Expressu".

Dziś autorka książek, które – jak opowiadała – Bratkowski miał uznać za niedopuszczalną lustrację pisarzy, nie chce się wypowiadać. – Gdy tzw. lista Bratkowskiego została nagłośniona, to on wycofał się z próby zwolnienia nas – mówi Siedlecka.

On sam wtedy zaprzeczał, aby miał taki zamiar. Jednak według naszych informacji osoby z listy, choć ocalały, prowadzą dziś dużo mniej zajęć. A na uczelni niemile widziane jest głoszenie poglądów nieodpowiadających rzeczywistemu szefowi uczelni. – Nie można np. wspomnieć studentom o książce Domosławskiego – mówi nasz informator. Istotnie biografia Ryszarda Kapuścińskiego pióra Artura Domosławskiego to kolejny temat, który budzi furię Bratkowskiego. Gdy książka się ukazała, nestor polskiego dziennikarstwa stwierdził, że nie będzie jej czytał, ale autora przyrównał do hieny.

To jest kraj dzikich

Nie wiem, dlaczego stał się tak twardogłowy. Czy dlatego, że za mało mu było uznania? – zastanawia się Maciej Iłowiecki. – Nie podejrzewam Stefana Bratkowskiego o chęć rozgłosu czy koniunkturalizm. Bratkowski nie ma 16 lat, to człowiek z gigantyczną historią – broni go Jacek Żakowski.

– I mam do niego żal, że w swoich krucjatach posługuje się tytułem honorowego prezesa SDP – dodaje Iłowiecki.

Nietrudno zrozumieć rozżalenie Iłowieckiego, bo to on w 1989 r. wnioskował o uhonorowanie Bratkowskiego tym tytułem. W trakcie reaktywacji SDP jego członkowie postanowili nagrodzić za zasługi dla polskiego dziennikarstwa trzy osoby. Oprócz Bratkowskiego honorowymi prezesami zostali wieloletni szef nowojorskiego „Nowego Dziennika" Bolesław Wierzbiański (zmarł w 2003 r.) i publicysta Edmund Osmańczyk (zmarł w 1989 r.).

W kwietniu 2008 r. napominał władze SDP, aby były bezstronne politycznie: – Przestrzegałem SDP przed wiązaniem się z jakąkolwiek partią polityczną, a miałem za złe temu zarządowi, że zrobił z SDP przybudówkę polityczną byłej partii rządzącej.

– Tak, popieram ten rząd. Choćby dlatego, że alternatywą dla niego jest druga co do poparcia w sondażach partia – niebezpieczna dla demokracji – zadeklarował rok później swój stosunek do rządu Donalda Tuska. I strach przed „faszyzmem" i czytelnikami Carla Schmitta pozwolił uznać Bratkowskiemu, że nie było np. afery hazardowej (tylko skandal z CBA w roli głównej), a Mirosław Drzewiecki jest zasłużonym działaczem państwowym, na którego niesłusznie uwzięli się dziennikarze: „Nad skazanym przez politycznych przeciwników bez sądu, także i przez media, panem D. najpopularniejsza telewizja pastwiła się teraz dwa dni w sposób okrutny i obrzydliwy – bez jednego słowa o jego zasługach, o tych Orlikach, choćby jako okolicznościach łagodzących; miałby on dzisiaj rzeczywiście prawo powiedzieć, że to kraj dzikich (nie obrażając prawdziwych „dzikich", jeśli gdzieś są, znacznie bardziej ludzkich)" – napisał, gdy już pół roku sprawę badały prokuratura i sejmowa komisja śledcza.

Traktowany z estymą jako honorowy prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Ale i z lekceważącą pobłażliwością jako „nestor polskiego dziennikarstwa". Stosunek do niego przypomina podejście polityków do drugiej izby parlamentu. O Senacie mówi się z niezbyt szczerym szacunkiem „izba refleksji i pamięci" i też mało kto traktuje ją poważnie. Tak też bywa ze stosunkiem do Bratkowskiego.

Mimo lat pracy, dziesiątek wyróżnień i nagród, wydania kilkunastu książek w ostatnim czasie 77-letni Stefan Bratkowski był poza głównym obiegiem. Z rzadka zapraszany do telewizji i z rzadka też proszony o opinie. Czasem wypowiadał się w sprawach standardów dziennikarskich, czasem w jakimś szacownym gronie podpisał kolejny list otwarty. Oprócz tego wiadomo było, że pracuje w jakiejś prywatnej szkole dziennikarskiej. A od czasu, gdy zerwał z „Rzeczpospolitą", swoje teksty mógł publikować tylko w Internecie. Gazety (lub czasopisma) nie biły się o niego.

Pucz się nie udał

Przełom nastąpił w połowie kwietnia. Wywiesił w Internecie swój apel o walkę przeciw faszyzmowi. Właściwie miał go wygłosić na zjeździe SDP, ale większość mówców była tak gadatliwa, że zabrakło dla niego czasu.

Zagrożenie faszystowskie – tak jak je wskazał Bratkowski – nie płynie wcale ze strony skinów czy skrajnych radykałów z kręgu Tejkowskiego i Bryczkowskiego. To PiS, druga partia w kraju, jest ugrupowaniem faszyzującym. A jej prezes, czyli wódz, jak go nazywa Bratkowski, to po prostu Benito Mussolini. Kilka dni przed ogłoszeniem apelu partia Jarosława Kaczyńskiego obchodziła pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej. Na uroczystości do Warszawy przyjechało kilka tysięcy członków i sympatyków PiS. Dla Bratkowskiego był to niemal dowód na próbę przeprowadzenia faszystowskiego puczu:

„Czy 10 kwietnia miał być okazją do swoistego marszu na Warszawę, jak Mussoliniego „marsz na Rzym", tyle że autokarami? Tym razem nie wyszło – Rydzyk zapowiadał 75 tysięcy, zjechało 7 tysięcy, trochę mało dla zamachu stanu. Ale wódz nie rezygnuje, ostrzegam" – pisał w swoim apelu.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał