Pomyślałem, że może łatwiej będzie zacząć od kina, bo tym się zajmuję, a byłem niedawno w Gdyni i chciałbym powiedzieć o dwóch filmach, które zrobiły na mnie duże wrażenie – „Dom dobry” Wojciecha Smarzowskiego i „Trzy miłości” Łukasza Grzegorzka. Ten pierwszy został w Gdyni bardzo źle przyjęty, a moim zdaniem to jeden z jego najlepszych filmów – obok „Wesela” z 2004 r. i „Kleru”. To kino o przemocy domowej, ale to, co mnie w nim uderzyło, to konstrukcja narracyjna – nielinearna, niepewna, miejscami dezorientująca widza. Nie wiadomo, co jest wcześniejsze, co późniejsze, co prawdziwe, a co wyobrażone. Smarzowski tworzy tym samym zamknięty mechanizm – jak pętlę przemocy, z której nie da się wyjść. Nie atakuje tematu wprost, lecz poprzez formę. To właśnie styl filmu staje się metaforą uwięzienia.
I jeszcze jedna rzecz – on świadomie stosuje efekt szoku. Chce, by widz poczuł dyskomfort, by przestał być bierny. To nie jest modna dziś strategia, bo współczesne kino częściej szuka empatii niż konfrontacji, ale wciąż uważam, że ta druga może być bardzo skuteczna. „Dom dobry” został kompletnie pominięty, być może właśnie dlatego, że jego brutalność nie wpisuje się w obecny klimat łagodności i troski.
Czytaj więcej
Potrzebujemy nowych narracji, by zrozumieć historię – sugeruje w nowej książce Caparrós.
„Trzy miłości” Grzegorzka również nie zostały docenione. W centrum są pożądanie, zmysłowość, cielesność – tematy, których dziś twórcy też często unikają, bo natychmiast kojarzą się z nadużyciem czy przemocą. Grzegorzek jednak mówi o przyjemności, nie o krzywdzie. Znakomita jest chemia między aktorami – Martą Nieradkiewicz, Marcinem Czarnikiem i Mieszkiem Chomką. Reżyser ma niezwykłą umiejętność uchwycenia intymności – kamera jest blisko ciał. A przy tym film rozwija też bardzo współczesny wątek: obsesję kontroli, szpiegowania, podsłuchiwania – dziś ułatwianą przez aplikacje i technologię. To opowieść o miłości skażonej potrzebą nadzoru.