Tych kilka tysięcy ludzi (policyjne źródła mówią o nie więcej niż 6 tys.), którzy przyszli przez Warszawę pod hasłem „Stop nielegalnej migracji! Nie dla umowy z Mercosur!”, to najtwardszy elektorat PiS. Za to coraz bardziej oflagowany, coraz bardziej dwukolorowy. To była wycieczka do stolicy w asyście setek straganiarzy sprzedających flagi, szaliki, czapeczki; tylko hot dogów w barwach narodowych zabrakło.
Czy warszawski marsz PiS da polityczne owoce? Co miał do powiedzenia Jarosław Kaczyński?
Czy to ma sens? Warto spytać. Z jednej strony Jarosław Kaczyński pokazuje w ten sposób, że jego partia wciąż żyje; mobilizuje się do walki ze złem, jakim jest rząd Donalda Tuska. Z drugiej strony przekracza granice obciachu; tak „sprzedawany” PiS staje się autoparodią, a nie formacją mobilizującą tłumy. Jeśli prezes uważa, że w ten sposób odbierze Metzenom i Bosakom młodzież, to bredzi. Taki spęd ma się tak do nowoczesnej polityki, jak częstochowskie rymy do prawdziwej poezji. Jedyne, co tłumaczy tego typu polityczną ekspresję, to poczucie słabości; wtedy nawet taka forma mobilizowania twardego elektoratu ma sens.
Czy prezes miał do powiedzenia coś ciekawego? Nie było żadnych nowych wątków. Wciąż to samo straszenie Tuskiem i migrantami (nadejdzie „taki trudny dzień”, kiedy „zwykłe wyjście na ulice będzie problemem”),, Niemcami, protektoratem, zabójczą umową z Mercosurem, paktem migracyjnym itd. W tej ostatniej sprawie chwilę wcześniej wybił mu z ręki argument Donald Tusk, ogłaszając, że żadnej relokacji nielegalnych migrantów do Polski nie będzie. Dla Kaczyńskiego nie miało to jednak znaczenia, a porozumienie w tej sprawie z Unią nazwał zwykłymi „gierkami”, dzięki którym Tusk chce wygrać wybory. Nic nowego pod słońcem, chciałoby się powiedzieć; widać, że prezes podąża utartymi ścieżkami i trudno mu znaleźć nową nośną narrację.