Kiedy do szpitala weszli Niemcy?
Dzień, dwa później. Najpierw od strony ulicy Starej zajrzało do środka kościoła kilku szeregowców. Zobaczyli szpital pełen rannych, rozejrzeli się pospiesznie i wycofali. Wkrótce pojawił się zawołany przez nich oficer. Razem z lekarzem zaczął przechadzać się między naszymi siennikami. Wtedy doszło do dramatycznej sceny. Jakiś żołnierz – mówił po rosyjsku – wymierzył w rannych pistolet maszynowy, odbezpieczył go i stwierdził, że tu leżą „bandyci, których należy natychmiast rozstrzelać". Oficer ostro interweniował i ten żołnierz się uspokoił. Spokój nie trwał jednak długo...
Co się stało?
Rozpoczęły się grabieże. Rosjanie w niemieckich mundurach zaczęli dobierać się do pielęgniarek. Jedna z nich, ratując się przed gwałtem, musiała wyskoczyć przez okno z pierwszego piętra. Potem żołnierze wyprowadzili na dziedziniec cały personel szpitalny. Usłyszeliśmy z tamtej strony strzały. Już po powstaniu znaleziono na tym podwórzu ciała rozstrzelanych...
Pomyślał pan wtedy, że wy będziecie następni?
Oczywiście. Byłem już jednak całkowicie otępiały, miałem wysoką gorączkę. Rany, pod niezmienianym opatrunkiem, ropiały. Nie docierało do mnie w pełni, co się dzieje.
Co zrobili Niemcy?
Okazało się, że nie zamierzali nas rozstrzelać. Zamiast tego zaczęli wnosić do kościoła kanistry z benzyną. Pamiętam, jak chodzili wzdłuż naszych łóżek z tymi baniakami. Zdaliśmy sobie sprawę, że chcą nas spalić żywcem! Wkrótce rzeczywiście podpalili świątynię. Straszliwy żar, dym. Ranni kaszlą, próbują się wyczołgiwać na zewnątrz, krzyczą. Trudno dziś opisać to, co się tam wtedy działo. Ja, z przestrzelonymi nogami, nie mogłem się oczywiście ruszyć. Wtedy pojawiła się pielęgniarka, która uratowała mi życie...
Kto to był?
Nie wiem. Nigdy nie poznałem jej nazwiska. Starsza kobieta, a więc nie sanitariuszka z jakiegoś naszego oddziału, ale zawodowa pielęgniarka, która jakoś przetrwała niemiecką masakrę szpitalnego personelu. Pomagał jej chodzący o kuli ranny. Pamiętam to jak dzisiaj. Podeszła do mnie i powiedziała: „Jesteś za młody, żeby umierać". Złapała za siennik i wyciągnęła mnie na zewnątrz. Dzięki niej teraz z panem rozmawiam. Ta kobieta uratowała zresztą tego dnia wielu ludzi.
Ktoś został w środku?
Niestety, tak. Pewien ksiądz, który po wojnie brał udział w odbudowie kościoła, opowiadał mi, że znaleziono w nim szkielety na łóżkach. Duża część ciężko rannych spłonęła żywcem, a część została zasypana pod gruzami walącego się budynku.
Jak pan tłumaczy to niemieckie okrucieństwo? Dlaczego to robili?
Może ze strachu. Może z wściekłości. Mieli do czynienia z bardzo trudnym przeciwnikiem, który atakował ich zza każdego węgła. Z którym toczyli bardzo ciężkie walki. To mogła być żądza odwetu, ale również folgowanie okrucieństwu. Przecież ja przyszedłem na Stare Miasto z Woli, gdzie była koncentracja mojego oddziału i gdzie walczyłem przez pierwszy tydzień powstania. Na Woli Niemcy szli od domu do domu i metodycznie zamordowali kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Mężczyzn, kobiety i dzieci.
Jakie zadania wykonywał pan na Woli?
Byłem członkiem oddziału szturmowego. Walczyliśmy przy barykadach przeciwko niemieckim czołgom. Najpierw słyszeliśmy przeraźliwy zgrzyt gąsienic, które kruszyły potłuczone szkło zalegające ulice. Wiedzieliśmy, że się zbliżają. Biegliśmy w ich stronę piwnicami – ich ściany były poprzebijane, można się było poruszać pod ziemią na dużych dystansach – wybieraliśmy odpowiednie okno i miotaliśmy w pancerze butelkami z benzyną. Wbrew legendzie muszę jednak powiedzieć, że nie była to specjalnie skuteczna broń. Gdy trafiłem czołg, benzyna się zapalała, ale zaraz spływała z pancerza na ziemię. Większej krzywdy nie wyrządzała.
Które ze starć zapamiętał pan jako najbardziej dramatyczne?
Walka w podcieniach Arsenału. To było naprawdę nieprawdopodobne! Widzieliśmy się z Niemcami znakomicie. Oni chowali się za kolumnami z jednej strony, my z drugiej. Strzelaliśmy do siebie z odległości 30, góra 40 metrów. Niestety, oni mieli pistolety maszynowe, my zwykłe karabiny. Dysponowali więc znacznie większą siłą ognia. My musieliśmy oszczędzać każdy pocisk, oni nie mieli podobnych problemów. Niemcy wysadzili róg płonącego Arsenału, co pozwoliło im dostać się do środka. Nie mieliśmy czym strzelać, nie mogliśmy się też wycofać. Sytuacja była dramatyczna. Wtedy nasz dowódca Władysław Jachowicz „Konar" doskoczył do RKM i zaczął pruć do Niemców ogniem ciągłym. Umożliwił nam w ten sposób wycofanie się do pasażu Simonsa.
Na czołgi mieliście benzynę, a na broń maszynową stare karabiny. Czy z perspektywy lat nie uważa pan, że decyzja o wywołaniu powstania była błędem?
Rzeczywiście do pewnych działań podchodzę dziś krytycznie. Nie było szans, żebyśmy – nawet z pomocą zrzutów – dostali tyle broni, by być równorzędnym partnerem do walki dla Niemców. Ale z drugiej strony pamiętam atmosferę, która panowała w Warszawie w lipcu. Niemcy cofali się z frontu wschodniego. Wyglądali jak rozbita armia. Rozchełstani, brudni, wymęczeni. Jechali na furmankach i pędzili ze sobą stada krów. Tymczasem ze Wschodu dochodziła już kanonada artylerii...
Wydawało się, że będzie tak jak w 1918 roku, gdy POW bezkarnie rozbrajała Niemców.
Tak, wyobrażano sobie, że powstanie potrwa raptem kilka dni, że Niemcy nie będą stawiać większego oporu.
Po kilku czy kilkunastu dniach było już jednak jasne, że się przeliczono. Że założone cele nie zostaną osiągnięte. Dlaczego powstanie wówczas nie kapitulowało?
Jeszcze po tygodniu ogromne połacie miasta znajdowały się w naszych rękach. Trudno było ten zryw raptownie powstrzymać. Ludzie chcieli się bić, kiedy już chwycili za broń, nie zamierzali dać łatwo za wygraną. Proszę zresztą pamiętać, że zniszczenia miasta podczas samej walki nie były takie wielkie. Głównie zniszczony został tynk na kamienicach, który odłupały pociski. Na Woli domy były wypalone, ale stały. To po zakończeniu bitwy Niemcy metodycznie zburzyli stolicę. Zresztą budynki to rzecz drugorzędna. Zawsze można je odbudować. To, co było najgorsze, to straty ludności cywilnej. W powstaniu zginęło 200 tysięcy ludzi...
Nie za wysoka to była cena?
Proszę zwolnić mnie z odpowiedzi na to pytanie. Nie jestem odpowiednią osobą do oceniania decyzji Komendy Głównej Armii Krajowej. Byłem żołnierzem.
—rozmawiał Piotr Zychowicz
Zbigniew Galperyn. Warszawiak, rocznik 1929. Członek Szarych Szeregów, a następnie żołnierz batalionu „Chrobry I" Armii Krajowej o pseudonimie Antek. Zaprzysiężony w drugiej połowie 1943 roku, przeszedł konspiracyjne szkolenie wojskowe. Podczas Powstania Warszawskiego walczył najpierw na Woli, następnie bronił Arsenału. Ciężko ranny 24 sierpnia 1944 roku, przeżył pacyfikację powstańczego szpitala na Długiej. Wywieziony przez Czerwony Krzyż do szpitala w Milanówku. Obecnie nadal mieszka w Warszawie, jest sekretarzem Związku Powstańców Warszawskich.