Jesteś za młody, żeby umierać

Rozmowa ze Zbigniewem Galperynem, powstańcem warszawskim

Publikacja: 28.07.2012 01:01

Jesteś za młody, żeby umierać

Foto: ROL

Jest takie stare żołnierskie powiedzenie, że nigdy się nie słyszy kuli przeznaczonej dla siebie.

Zbigniew Galperyn:

Wygląda na to, że to prawda. 24 sierpnia 1944 roku walczyłem w pasażu Simonsa u zbiegu Długiej i Nalewek. Do bramy wdarli się Niemcy, walili do nas z  broni maszynowej i rzucali granatami. Musieliśmy się wycofać w głąb pomieszczeń. Przede mną biegł kolega i nagle został postrzelony. Spadł mu z głowy hełm, uderzył w ziemię i potoczył się pod  moje nogi. Nie miałem już szans przeskoczyć. Potknąłem się i przewróciłem. Nagle zrobiło mi się gorąco.



Trafili pana?



W obie nogi. Rzeczywiście, nie słyszałem, by cokolwiek nadlatywało, wokół był straszny huk. Eksplozje, kanonada, krzyki. Nie czułem żadnego bólu, próbowałem wstać. Podniosłem się na łokciach, ale nic więcej nie byłem w stanie zrobić. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Doszło do  mnie, że zostałem postrzelony. Na szczęście koledzy to zauważyli. Złapali mnie za ręce i przeciągnęli tych kilka brakujących metrów.



Został pan opatrzony?



Przy moim batalionie „Chrobry I" był lekarz, a właściwie student medycyny. To on opatrzył mi rany.



Jak wyglądała taka powstańcza operacja?



Wszystko odbywało się po ciemku. Sanitariuszka trzymała mnie z jednej strony, a kolega z drugiej. Inny kolega świecił latarką napędzaną przez ręczne dynamo. Lekarz przeciął mi nogawkę. Złapał pęsetą resztki skóry i zaczął je odcinać nożyczkami. Potem zalał wszystko rivanolem i zabandażował. Z drugą nogą było gorzej. Widać było wlot, ale nie było wylotu pocisku. Obmacał mi nogę i wreszcie wyczuł coś twardego pod skórą. Naciął skalpelem na krzyż, podłubał nożyczkami w środku, ale okazało się, że cięcie jest za płytkie. Musiał więc naciąć drugi raz i tym razem udało się wyciągnąć pocisk. Był to odłamek granatu obronnego. „Chyba zachowasz to sobie na pamiątkę" – powiedział.

Jak pana znieczulił?

Niech pan nie żartuje. Wszystko było na żywca. Nie było takich środków i nie było czasu. Muszę jednak przyznać, że niemal nie czułem bólu. Byłem w szoku, adrenalina buzowała w żyłach.

Co się działo potem?

Koledzy wzięli mnie na nosze i zanieśli do szpitala. Po  drodze dostaliśmy się pod  ogień karabinu maszynowego, którego stanowisko znajdowało się gdzieś na terenie byłego getta. Leżałem i widziałem, jak za niosącymi mnie, biegnącymi kolegami w regularnych odstępach podrywały się grudki ziemi. „Boże – pomyślałem – ale ten Niemiec jest źle wyszkolony! Jaki to fatalny żołnierz". Wiadomo przecież, że jak chce się trafić biegnących ludzi, to nie celuje się za nimi, tylko przed  nimi, wtedy sami nabiegną pod kule. I w tym momencie ten Niemiec jakby usłyszał moje myśli. Przeniósł ogień przed nas. Na szczęście było już za późno i koledzy zdołali dobiec w bezpieczne miejsce.

W jakim szpitalu pan wylądował?

W szpitalu utworzonym w kościele świętego Jacka u wylotu Długiej. Położono mnie pod samym ołtarzem. Wokoło było pełno rannych. Akustyka była w tej świątyni znakomita i ze wszystkich stron dobiegały do mnie potworne jęki i krzyki. Patrzyłem w okna i widziałem przez witraże łuny płonącej Warszawy. Ta noc to był prawdziwy koszmar. Nie zmrużyłem nawet oka, zaczęły mnie potwornie rwać rany. Rano przyszli koledzy i przynieśli mi butelkę czerwonego wina. „Wykrwawiłeś się, to musisz to teraz wypić" – powiedzieli. Poprosiłem ich wtedy, żeby przenieśli mnie spod ołtarza, bo nie mogę tam wytrzymać. Udało im się znaleźć dla mnie miejsce przy drzwiach do zakrystii, w korytarzu zawalonym innymi rannymi. To uratowało mi życie.

Dlaczego?

Kilka dni później Niemcy zbombardowali kościół. To była bomba z opóźnionym zapłonem. Przebiła dach i eksplodowała na posadzce, między rannymi, obok miejsca, w którym wcześniej leżałem. Gdybym tam leżał, nic by ze mnie nie zostało. Oczywiście, ze względu na to, że miałem przestrzelone nogi, nie mogłem tam później pójść i zobaczyć, co się stało. Ale powiedziano mi, że widok był straszny. Ciała, a właściwie fragmenty ciał, siła wybuchu wgniotła w kraty w oknach. Wszędzie mnóstwo krwi. Nietrudno sobie zresztą wyobrazić skutki eksplozji potężnej bomby w zamknię- tym pomieszczeniu pełnym ludzi.

1 września powstańcy wycofali się ze Starówki...

Mniej więcej dzień wcześniej przyszła do szpitala żandarmeria polowa. Znakomicie uzbrojeni i umundurowani chłopcy. Długie buty, panterki, pistolety maszynowe, każdy przy pasie miał broń krótką. Spisali nazwiska rannych. Ponieważ ewakuacja do Śródmieścia i na Żoliborz odbywała się kanałami, mogli wziąć ze sobą tylko lekko rannych. Tym, którzy nie mogli chodzić, zaczęli odbierać elementy umundurowania i wszystko inne, co wskazywałoby, że jesteśmy z Armii Krajowej. Wiadomo było bowiem, że wkrótce szpital zajmą Niemcy i lekarze mieli przekonać ich, że ranni są cywilami, a rannych żołnierzy zabrało wojsko. Blisko mnie leżał facet, który miał pod poduszką pistolet. Za nic w świecie nie chciał go oddać. Twierdził, że woli sobie strzelić w łeb, niż dostać się żywcem w ręce Niemców. Doszło do dzikiej awantury.

Żandarmi odebrali mu ten pistolet?

Oczywiście! Przy innym rannym znaleźli granaty.

Kiedy do szpitala weszli Niemcy?

Dzień, dwa później. Najpierw od strony ulicy Starej zajrzało do środka kościoła kilku szeregowców. Zobaczyli szpital pełen rannych, rozejrzeli się pospiesznie i wycofali. Wkrótce pojawił się zawołany przez nich oficer. Razem z lekarzem zaczął przechadzać się między naszymi siennikami. Wtedy doszło do dramatycznej sceny. Jakiś żołnierz – mówił po rosyjsku – wymierzył w rannych pistolet maszynowy, odbezpieczył go i stwierdził, że tu leżą „bandyci, których należy natychmiast rozstrzelać". Oficer ostro interweniował i ten żołnierz się uspokoił. Spokój nie trwał jednak długo...

Co się stało?

Rozpoczęły się grabieże. Rosjanie w niemieckich mundurach zaczęli dobierać się do pielęgniarek. Jedna z nich, ratując się przed gwałtem, musiała wyskoczyć przez okno z pierwszego piętra. Potem żołnierze wyprowadzili na dziedziniec cały personel szpitalny. Usłyszeliśmy z tamtej strony strzały. Już po powstaniu znaleziono na tym podwórzu ciała rozstrzelanych...

Pomyślał pan wtedy, że wy będziecie następni?

Oczywiście. Byłem już jednak całkowicie otępiały, miałem wysoką gorączkę. Rany, pod niezmienianym opatrunkiem, ropiały. Nie docierało do mnie w pełni, co się dzieje.

Co zrobili Niemcy?

Okazało się, że nie zamierzali nas rozstrzelać. Zamiast tego zaczęli wnosić do kościoła kanistry z benzyną. Pamiętam, jak chodzili wzdłuż naszych łóżek z tymi baniakami. Zdaliśmy sobie sprawę, że chcą nas spalić żywcem! Wkrótce rzeczywiście podpalili świątynię. Straszliwy żar, dym. Ranni kaszlą, próbują się wyczołgiwać na zewnątrz, krzyczą. Trudno dziś opisać to, co się tam wtedy działo. Ja, z przestrzelonymi nogami, nie mogłem się oczywiście ruszyć. Wtedy pojawiła się pielęgniarka, która uratowała mi życie...

Kto to był?

Nie wiem. Nigdy nie poznałem jej nazwiska. Starsza kobieta, a więc nie sanitariuszka z jakiegoś naszego oddziału, ale zawodowa pielęgniarka, która jakoś przetrwała niemiecką masakrę szpitalnego personelu. Pomagał jej chodzący o kuli ranny. Pamiętam to jak dzisiaj. Podeszła do mnie i powiedziała: „Jesteś za młody, żeby umierać". Złapała za siennik i wyciągnęła mnie na zewnątrz. Dzięki niej teraz z panem rozmawiam. Ta kobieta uratowała zresztą tego dnia wielu ludzi.

Ktoś został w środku?

Niestety, tak. Pewien ksiądz, który po wojnie brał udział w odbudowie kościoła, opowiadał mi, że znaleziono w nim szkielety na łóżkach. Duża część ciężko rannych spłonęła żywcem, a część została zasypana pod gruzami walącego się budynku.

Jak pan tłumaczy to niemieckie okrucieństwo? Dlaczego to robili?

Może ze strachu. Może z wściekłości. Mieli do czynienia z bardzo trudnym przeciwnikiem, który atakował ich zza każdego węgła. Z którym toczyli bardzo ciężkie walki. To mogła być żądza odwetu, ale również folgowanie okrucieństwu. Przecież ja przyszedłem na Stare Miasto z Woli, gdzie była koncentracja mojego oddziału i gdzie walczyłem przez pierwszy tydzień powstania. Na Woli Niemcy szli od domu do domu i metodycznie zamordowali kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Mężczyzn, kobiety i dzieci.

Jakie zadania wykonywał pan na Woli?

Byłem członkiem oddziału szturmowego. Walczyliśmy przy barykadach przeciwko niemieckim czołgom. Najpierw słyszeliśmy przeraźliwy zgrzyt gąsienic, które kruszyły potłuczone szkło zalegające ulice. Wiedzieliśmy, że się zbliżają. Biegliśmy w ich stronę piwnicami – ich ściany były poprzebijane, można się było poruszać pod ziemią na dużych dystansach – wybieraliśmy odpowiednie okno i miotaliśmy w pancerze butelkami z benzyną. Wbrew legendzie muszę jednak powiedzieć, że nie była to specjalnie skuteczna broń. Gdy trafiłem czołg, benzyna się zapalała, ale zaraz spływała z pancerza na ziemię. Większej krzywdy nie wyrządzała.

Które ze starć zapamiętał pan jako najbardziej dramatyczne?

Walka w podcieniach Arsenału. To było naprawdę nieprawdopodobne! Widzieliśmy się z Niemcami znakomicie. Oni chowali się za kolumnami z jednej strony, my z drugiej. Strzelaliśmy do siebie z odległości 30, góra 40 metrów. Niestety, oni mieli pistolety maszynowe, my zwykłe karabiny. Dysponowali więc znacznie większą siłą ognia. My musieliśmy oszczędzać każdy pocisk, oni nie mieli podobnych problemów. Niemcy wysadzili róg płonącego Arsenału, co pozwoliło im dostać się do środka. Nie mieliśmy czym strzelać, nie mogliśmy się też wycofać. Sytuacja była dramatyczna. Wtedy nasz dowódca Władysław Jachowicz „Konar" doskoczył do RKM i zaczął pruć do Niemców ogniem ciągłym. Umożliwił nam w ten sposób wycofanie się do pasażu Simonsa.

Na czołgi mieliście benzynę, a na broń maszynową stare karabiny. Czy z perspektywy lat nie uważa pan, że decyzja o wywołaniu powstania była błędem?

Rzeczywiście do pewnych działań podchodzę dziś krytycznie. Nie było szans, żebyśmy – nawet z pomocą zrzutów – dostali tyle broni, by być równorzędnym partnerem do walki dla Niemców. Ale z drugiej strony pamiętam atmosferę, która panowała w Warszawie w lipcu. Niemcy cofali się z frontu wschodniego. Wyglądali jak rozbita armia. Rozchełstani, brudni, wymęczeni. Jechali na furmankach i pędzili ze sobą stada krów. Tymczasem ze Wschodu dochodziła już kanonada artylerii...

Wydawało się, że będzie tak jak w 1918 roku, gdy POW bezkarnie rozbrajała Niemców.

Tak, wyobrażano sobie, że powstanie potrwa raptem kilka dni, że Niemcy nie będą stawiać większego oporu.

Po kilku czy kilkunastu dniach było już jednak jasne, że się przeliczono. Że założone cele nie zostaną osiągnięte. Dlaczego powstanie wówczas nie kapitulowało?

Jeszcze po tygodniu ogromne połacie miasta znajdowały się w naszych rękach. Trudno było ten zryw raptownie powstrzymać. Ludzie chcieli się bić, kiedy już chwycili za broń, nie zamierzali dać łatwo za wygraną. Proszę zresztą pamiętać, że zniszczenia miasta podczas samej walki nie były takie wielkie. Głównie zniszczony został tynk na kamienicach, który odłupały pociski. Na Woli domy były wypalone, ale stały. To po zakończeniu bitwy Niemcy metodycznie zburzyli stolicę. Zresztą budynki to rzecz drugorzędna. Zawsze można je odbudować. To, co było najgorsze, to straty ludności cywilnej. W powstaniu zginęło 200 tysięcy ludzi...

Nie za wysoka to była cena?

Proszę zwolnić mnie z odpowiedzi na to pytanie. Nie jestem odpowiednią osobą do oceniania decyzji Komendy Głównej Armii Krajowej. Byłem żołnierzem.

—rozmawiał Piotr Zychowicz

Zbigniew Galperyn. Warszawiak, rocznik 1929. Członek Szarych Szeregów, a następnie żołnierz batalionu „Chrobry I" Armii Krajowej o pseudonimie Antek. Zaprzysiężony w drugiej połowie 1943 roku, przeszedł konspiracyjne szkolenie wojskowe. Podczas Powstania Warszawskiego walczył najpierw na Woli, następnie bronił Arsenału. Ciężko ranny 24 sierpnia 1944 roku, przeżył pacyfikację powstańczego szpitala na Długiej. Wywieziony przez Czerwony Krzyż do szpitala w Milanówku. Obecnie nadal mieszka w Warszawie, jest sekretarzem Związku Powstańców Warszawskich.

Jest takie stare żołnierskie powiedzenie, że nigdy się nie słyszy kuli przeznaczonej dla siebie.

Zbigniew Galperyn:

Wygląda na to, że to prawda. 24 sierpnia 1944 roku walczyłem w pasażu Simonsa u zbiegu Długiej i Nalewek. Do bramy wdarli się Niemcy, walili do nas z  broni maszynowej i rzucali granatami. Musieliśmy się wycofać w głąb pomieszczeń. Przede mną biegł kolega i nagle został postrzelony. Spadł mu z głowy hełm, uderzył w ziemię i potoczył się pod  moje nogi. Nie miałem już szans przeskoczyć. Potknąłem się i przewróciłem. Nagle zrobiło mi się gorąco.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą