Dziwny był los komunizmu. Przez niemal połowę swego ziemskiego żywota był to system wewnętrznie martwy. Jednocześnie, jak twierdzili jego zwolennicy, nigdy naprawdę się nie narodził – budowano go, ale nigdy nie zbudowano. W „Manifeście komunistycznym" Karol Marks określał go jako krążące po Europie widmo. I nim właśnie – w teorii pięknym, w praktyce upiornym – pozostał do końca swoich dni.
Trudno dziś zrozumieć magnetyczną moc tej ideologii. A przecież potrafiła przyciągnąć najświetniejsze umysły. Jej uwodzicielski urok nie polegał na przenikliwości, z jaką Marks opisywał społeczeństwo industrialne połowy XIX wieku. Magnesem było to, że obiecywał ludzkość z owego nowoczesnego „królestwa konieczności" wyprowadzić. Słowem, każdemu, kto uwierzy w komunistyczną „dobrą nowinę", przyrzekał rzecz bezcenną, bo nadającą skończonej ludzkiej egzystencji nieskończony sens. Udział w świętej wojnie oraz ostateczne zwycięstwo sił światła nad siłami ciemności.
Wszechobecna wojna
Wbrew pozorom to właśnie słowo „wojna" może być kluczem do zrozumienia marksowskiego systemu. Stosunkami społecznymi rządzi bowiem jego zdaniem niepodzielnie – i od zawsze – przemoc. Wszystkie hierarchie, które zwykło się przedstawiać jako naturalne i odwieczne, są zdaniem Marksa fałszywe. To kłamstwa, za pomocą których nieliczni silni trzymają w szachu licznych słabych.
Dokładnie z tego względu autor „Kapitału" bynajmniej nie oceniał systemu kapitalistycznego w sposób jednoznacznie negatywny. Był on wprawdzie okrutny i nieludzki, ale stanowił konieczny etap na drodze ludzkiego samorozwoju. Redukując relacje społeczne do ich ekonomicznego wymiaru, zdzierał mimowolnie zasłonę z dawnych form wyzysku. Co wcześniej było skrzętnie skrywane, teraz stawało się wyraźnie widoczne. Religia, prawo, moralność – każde z nich jest tylko inną postacią „opium dla ludu". Wszystko to są narzędzia w grze o władzę. Kapitalizm, ustanawiając władzę pieniądza, wydobywa ten stan rzeczy na wierzch. Dzięki niemu staje się jasne, że rządzi klasa posiadaczy. Oraz – co jeszcze ważniejsze – że nie ma ona żadnego tytułu do sprawowania władzy. W konflikcie wszystkich ze wszystkimi, jakim jest społeczeństwo, są po prostu sprawniejsi i bardziej bezwzględni od innych.
Wojna okazuje się więc ukrytą zasadą rzeczywistości. Jest, by tak rzec, zaszyta w samej strukturze bytu. I właśnie ów przesiąknięty wojną do samego rdzenia byt określa zdaniem Marksa naszą świadomość. Wojna klas, którą opisuje z tak wielkim patosem, jest więc w ostatecznym rozrachunku wojną o człowieka, wojną na typy ludzkie. Człowiek jest jej głównym (więcej: jedynym prawdziwym) frontem. Tak dochodzimy do postaci proletariusza.