Długi zgon komunizmu

Upadek komunizmu oznaczał, że nie ma już wspaniałej przyszłości, ku której wszystko nieuchronnie zmierza. Zachód utracił nagle swoje świetlane jutra. Wie, że są już tylko widmami.

Publikacja: 24.05.2019 10:00

Długi zgon komunizmu

Foto: BigPileStock/Alamy Stock Pho/BEW

Dziwny był los komunizmu. Przez niemal połowę swego ziemskiego żywota był to system wewnętrznie martwy. Jednocześnie, jak twierdzili jego zwolennicy, nigdy naprawdę się nie narodził – budowano go, ale nigdy nie zbudowano. W „Manifeście komunistycznym" Karol Marks określał go jako krążące po Europie widmo. I nim właśnie – w teorii pięknym, w praktyce upiornym – pozostał do końca swoich dni.

Trudno dziś zrozumieć magnetyczną moc tej ideologii. A przecież potrafiła przyciągnąć najświetniejsze umysły. Jej uwodzicielski urok nie polegał na przenikliwości, z jaką Marks opisywał społeczeństwo industrialne połowy XIX wieku. Magnesem było to, że obiecywał ludzkość z owego nowoczesnego „królestwa konieczności" wyprowadzić. Słowem, każdemu, kto uwierzy w komunistyczną „dobrą nowinę", przyrzekał rzecz bezcenną, bo nadającą skończonej ludzkiej egzystencji nieskończony sens. Udział w świętej wojnie oraz ostateczne zwycięstwo sił światła nad siłami ciemności.

Wszechobecna wojna

Wbrew pozorom to właśnie słowo „wojna" może być kluczem do zrozumienia marksowskiego systemu. Stosunkami społecznymi rządzi bowiem jego zdaniem niepodzielnie – i od zawsze – przemoc. Wszystkie hierarchie, które zwykło się przedstawiać jako naturalne i odwieczne, są zdaniem Marksa fałszywe. To kłamstwa, za pomocą których nieliczni silni trzymają w szachu licznych słabych.

Dokładnie z tego względu autor „Kapitału" bynajmniej nie oceniał systemu kapitalistycznego w sposób jednoznacznie negatywny. Był on wprawdzie okrutny i nieludzki, ale stanowił konieczny etap na drodze ludzkiego samorozwoju. Redukując relacje społeczne do ich ekonomicznego wymiaru, zdzierał mimowolnie zasłonę z dawnych form wyzysku. Co wcześniej było skrzętnie skrywane, teraz stawało się wyraźnie widoczne. Religia, prawo, moralność – każde z nich jest tylko inną postacią „opium dla ludu". Wszystko to są narzędzia w grze o władzę. Kapitalizm, ustanawiając władzę pieniądza, wydobywa ten stan rzeczy na wierzch. Dzięki niemu staje się jasne, że rządzi klasa posiadaczy. Oraz – co jeszcze ważniejsze – że nie ma ona żadnego tytułu do sprawowania władzy. W konflikcie wszystkich ze wszystkimi, jakim jest społeczeństwo, są po prostu sprawniejsi i bardziej bezwzględni od innych.

Wojna okazuje się więc ukrytą zasadą rzeczywistości. Jest, by tak rzec, zaszyta w samej strukturze bytu. I właśnie ów przesiąknięty wojną do samego rdzenia byt określa zdaniem Marksa naszą świadomość. Wojna klas, którą opisuje z tak wielkim patosem, jest więc w ostatecznym rozrachunku wojną o człowieka, wojną na typy ludzkie. Człowiek jest jej głównym (więcej: jedynym prawdziwym) frontem. Tak dochodzimy do postaci proletariusza.

Kim jest proletariusz? W świecie, w którym własność decyduje o wszystkim, jest to ktoś, kto nie posiada niczego. To człowiek-nic; człowiek urzeczowiony, poddany wycenie, zamieniony w towar. Za jego naturalne środowisko możemy uznać fabrykę – miejsce, w którym wszystko jest wymienialne. Ludzie i rzeczy nie dają się tu od siebie odróżnić. Wszystkie jednakowo służą wytwarzaniu czegoś, co jest wobec nich zewnętrzne i z czym nie czują żadnego związku. Fabryka to zatem miejsce spełnionej w stopniu całkowitym alienacji. Nie istnieją w nim, ani nie mogą istnieć, żadne autentyczne relacje międzyludzkie. Ludzie, którzy znaleźli się na jej obszarze, w niczym nie przypominają już ludzi. Będąc całkowicie wyzyskiwani, sami niczego nie posiadają. Nie tylko rzeczy, ale również prawa, moralności, religii. Te, jak pamiętamy, są już bowiem według Marksa nagie i można w nie wierzyć jedynie, dokonując wysiłku samozaślepienia. Spuszczone z łańcucha siły rynku skutecznie podważyły fundamenty wszystkich pozostałych porządków.

Co mają zrobić ludzie ogołoceni z wszystkiego? Powinni, powiada Marks, dostrzec się nawzajem. Każdy proletariusz w stojącym obok przy produkcyjnej taśmie robotniku może rozpoznać własne odbicie: kolejnego człowieka-nic. A kiedy już proletariusze wszystkich krajów zobaczą się w sobie niczym w zwielokrotnionym zwierciadle, utworzą nową wspólnotę: staną się komunistami. I ten właśnie lud wybrany dokona dziejowej przemiany. Przełamie logikę powszechnej wojny, na której każdy zmuszony jest walczyć o przetrwanie. Dokona skoku do „królestwa wolności", w którym każdy będzie sobą. W tej szczęśliwej krainie nie będzie żadnego wyzysku, bo nie będzie żadnej własności prywatnej.

Utopia staje się ciałem

Jakie były praktyczne rezultaty wdrażania zarysowanego powyżej planu w życie, nie trzeba przypominać. Według szacunków komunizm pochłonął w XX stuleciu ponad 100 milionów istnień ludzkich. Jak wyglądał w rzeczywistości, najlepiej przekonać się, czytając arcydzieła literatury dotyczącej sowieckich łagrów – Szałamowa, Grossmana, Sołżenicyna. Warto wyłuskać również pewien niepozbawiony znaczenia detal, który z łatwością może nam umknąć, gdy umysły zamroczą nam zatrważające liczby zabitych. Mianowicie ten, że dokładnie odwrotnie, niż ma to miejsce u Marksa, w rzeczywistości proletariusza z postaci nieco abstrakcyjnej w człowieka z krwi i kości przemienił nie kapitalizm, ale właśnie komunizm. Proletariusz spełnił się w człowieku upaństwowionym – a zatem poddanym bez reszty jednemu właścicielowi; jednej, obejmującej cały porządek ekonomiczny, społeczny i polityczny firmie. To on właśnie – mieszkaniec komunistycznej utopii – jest, w przeciwieństwie do swojego kapitalistycznego pierwowzoru, całkowicie wywłaszczony przez państwo: monopolistycznego posiadacza nie tylko dóbr materialnych, ale również języka, obiegu informacji, obowiązujących wartości, etc. Historia, w której rozumność i potęgę tak głęboko wierzył, spłatała więc Marksowi okrutnego figla. Utopia spełniona oznacza nierzeczywistość jednostki. Proletariusz jest tym, kto zostaje wywłaszczony z rzeczywistości, pozbawiony świata. Żyje bowiem w zaświatach. To przecież oznacza słowo „utopia" – miejsce nieistniejące, niedostępne śmiertelnikom.

Taką krainą nierzeczywitości była choćby Polska Ludowa. Było to państwo fikcyjnej pracy i fikcyjnej płacy. Zmyślonych planów pięcioletnich i ich zmyślonej realizacji. Kłamstw o dokonującym się wciąż postępie oraz o działających wciąż na szkodę socjalistycznej ojczyzny wrogach, uniemożliwiających (chwilowo, rzecz jasna) doprowadzenie dzieła rewolucji do szczęśliwego finału. Był to świat, w którym słowa nie odpowiadały rzeczom, ani rzeczy słowom.

Czy wierzono w jego obietnice? Niektórzy, owszem, wierzyli do końca, tj. aż do 1989 roku. Zapewne są i tacy, którzy wierzą w nie do dzisiaj. Niemniej za cezurę, której znaczenia nie można przeoczyć, wypada uznać rok 1956. To wtedy, na XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, ustami jej pierwszego sekretarza Nikity Chruszczowa ogłoszono „błędy kultu jednostki" oraz zbrodnie stalinowskiego terroru. Jeżeli wiara w komunizm ma jakiś moment „śmierci boga", umiejscowić go należy właśnie w tym wydarzeniu. Był to przełom, po którym doktryna rewolucyjnego marksizmu-leninizmu nigdy już miała nie odzyskać swojej poprzedniej, uprzywilejowanej pozycji najwspanialszej córy oświecenia i najdoskonalszego ucieleśnienia postępowych idei.

Dlaczego tak się stało? Aż kusi, by podać zdroworozsądkową odpowiedź: oto komunizm odsłonił swoje nieludzkie oblicze. Wydaje mi się jednak, że bliższe prawdy może być twierdzenie dokładnie przeciwne. Mianowicie, że w roku 1956 komunizm okazał się czymś głęboko ludzkim, a więc niepewnym i chwiejnym. Dopóki wymagał całkowitego oddania, a jego przywódcy dla realizacji uświęconego przez ideologię celu nie wahali się przed żadną zbrodnią, miał w sobie rys mrocznego sacrum. Był bogiem mordu – ale przecież bogiem. Tymczasem referat Chruszczowa zredukował go do ziemskiego poziomu. Skoro cel nie usprawiedliwiał już całkowicie bezwzględnego działania, tracił otaczający go nimb świętości. Przestał być wartością jedyną i absolutną. Tak właśnie – a nie wskutek moralnego przebudzenia – w umysłach intelektualnych fellow travelers prysła magia komunistycznego zaklęcia.

Pusty moloch

Po 1956 roku światowy komunizm znalazł się zatem w paradoksalnej sytuacji. Formalnie pod rządami marksowskiej ideologii znajdowała się niemal połowa globu. W rzeczywistości nawet najwyżsi liderzy partii w poszczególnych krajach bloku sowieckiego przestali już dawno wierzyć w przesłanie Marksa, Lenina i Stalina. Mesjański duch uleciał z komunizmu. Pozostała tylko jego imperialna forma.

Dobrze obrazują to przemiany wrażliwości politycznej, jakie nastąpiły na lewicy. Nadzieje na budowę opartego na równości społeczeństwa wolnych jednostek zaczęto sobie wyobrażać w oderwaniu od komunistycznej idei. Lata 60. przeniosły front walki przeciw nierównościom z obszaru ekonomii na obszar kultury. Lekarstwem na pokomunistycznego kaca miał być postmodernizm – ideologia wieszcząca, że wszystko jest jednakowo zmienne i płynne. Utopia ze zbiorowej stała się indywidualna. Z wysp przyszłości przeniesiono ją do chwili obecnej. Tak zamaskowano upadek idei postępu – lub chociaż najśmielszego z jej historycznych wcieleń.

Inaczej wyglądało to po wschodniej stronie żelaznej kurtyny. Doświadczając represji ze strony komunistycznej tyranii, intelektualiści, bez względu na polityczną wrażliwość, nigdy nie dali się nabrać na postmodernistyczne banialuki o pozbawionej twardego rdzenia rzeczywistości. Przeciwnie: doświadczali w nieodparty sposób realności takich archaicznych i nienowoczesnych kategorii, jak „dobro" i „zło". Lewica zbliżyła się do Kościoła. Po trosze było to posunięcie taktyczne. W znacznym jednak stopniu wynikało z rozpoznania, że komunizm stanowił świeckie odbicie chrześcijaństwa. Proletariat był przecież w marksowskiej teologii dziejów odpowiednikiem ludu wybranego; wyzysk, któremu podlegała ta klasa – kalką drogi krzyżowej; skok do królestwa wolności – wytęsknionym momentem przemiany świata. Skoro ersatz rozczarował, zaczęto przyglądać się oryginałowi.

Potrzeba było ponad trzech dekad, aby wewnętrznie martwy moloch wreszcie się zawalił. Ów kolos był tak ogromny, że zapadnięcie się w sobie jego gigantycznego cielska wydawało się wielu czymś niemożliwym. A gdy się wreszcie dokonało – nie wierzono w to, co miało miejsce. Faktycznie, z pewnej perspektywy rok 1989 nosi znamiona historycznego cudu. Z innego punktu widzenia można zobaczyć w nim jednak coś krańcowo przeciwnego: największy w dziejach żart z tych, którzy roją sobie, że człowiek może w pełni kontrolować swój los. Oto bowiem doprowadzając do upadku komunizmu historia unieważniła samą siebie. Jej własne wyroki zdają się ostatecznie podważać wszelkie formy historyzmu.

Trudno wyobrazić sobie teraz (choć wysiłek taki podejmują progresywni demokraci), że na przestrzeni dziejów dokonuje się postęp. A nawet, jeżeli ma on miejsce, to stanowi wynik niepewnych działań samych ludzi. Działań, których kierunku nie określają z góry żadne spiżowe prawa. Nie ma już więc wspaniałej przyszłości, ku której wszystko nieuchronnie zmierza. Zachód, który przynajmniej od czasów rewolucji francuskiej śmiało patrzył przed siebie, traci nagle swoje świetlane jutra. Wie już, że są – jak komunizm – tylko widmami.

Komunistyczne złudzenie jest jednak czymś więcej niż zwykłą iluzją. Mówi o człowieku coś fundamentalnego. Odsłania taką stronę jego natury, której nie da się pominąć ani zagłuszyć. Coś, czego nie można zapomnieć, odrzucając (skądinąd słusznie) prometejskie miraże nowoczesności. Cóż to takiego? Niezaspokojone pragnienie sensu lub, ujmując rzecz w religijnych kategoriach: zbawienia. Pomijanie go prowadzi zawsze do mylnego, tj. niepełnego ujęcia natury człowieka – bez względu na to, czy w istnienie Boga wierzymy, czy też nie. Być może zatem sens długiego zgonu komunizmu byłby w ostatecznym rozrachunku następujący: by dokonać prawdziwej rewolucji i dogłębnie przemienić świat, potrzeba Boga. Wszystko inne może być tylko dziełem tego, który od wieków z Nim walczy i nieustająco Go przedrzeźnia.

Jan Tokarski (1981) – eseista, filozof. Jego ostatnia książka to „Zderzenia" (Wyd. Kronos, Warszawa 2018)

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne