Opowieść o Kresach powinna się, oczywiście, zaczynać gdzieś „wśród pagórków leśnych" i „łąk zielonych szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych". Tyle że to byłaby opowieść, która mało by nas dotyczyła. Traktowałaby o świecie, którego już nie ma i który jest w polskiej kulturze współczesnej coraz mniej istotnym kontekstem.
Nieprawda – powie ktoś – bez wątpienia pozostaną arcydzieła romantyzmu, Mickiewicz i Słowacki, pozostanie Sienkiewiczowska Trylogia. Zgoda, ale będą traktowane jak eksponaty muzealne. Już zresztą są. Zawsze będziemy oglądać „Potop" w święta w telewizji, bo trudno w polskim kinie o lepszą i zrealizowaną z większym rozmachem historię. Ale jeśli przyszłe pokolenia będą jeszcze cokolwiek czytać, to raczej nie będą to powieści Sienkiewicza, o poezji romantyków nie wspominając.
Dowód? Proszę bardzo. Za chwilę świętować będziemy ćwierćwiecze wolnej Polski. Wcześniej o ziemiach zabranych nam przez Stalina nie dało się mówić całej prawdy, ale od 1989 roku można już powiedzieć wszystko, zadajmy więc pytanie: ile przez ten czas powstało dzieł traktujących o Kresach, które wywołały emocje i masowe zainteresowanie? Ja potrafię wskazać tylko dwa: serial Izabeli Cywińskiej „Boża podszewka" i „Katyń" Andrzeja Wajdy. Choć w tym drugim przypadku bardziej niż o Kresy chodzi o zbrodnię wojenną, można przy dużej dozie dobrej woli uznać, że artysta podjął jednak wątek kresowy. Dorzućmy jeszcze, jeśli ktoś się upiera, „Pana Tadeusza" tegoż samego twórcy oraz „Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana.
Tu wątpliwość jest innej natury. Bo może i te filmy rozgrywają się na wschodnich terenach I Rzeczypospolitej, ale nie o to ich autorom szło. To typowe kino lektur szkolnych, tak popularne na przełomie wieków. Te filmy były muzealnymi eksponatami już w momencie, kiedy powstały, żadnych emocji wzbudzić więc nie mogły. Ale nawet jeśli zaliczymy je do dzieł „kresowych", to, powiedzmy sobie szczerze, cztery filmy na prawie 25 lat to nie jest dużo. Ale koniecznie należy też zwrócić uwagę na metryki reżyserów. To roczniki 20. i 30., artyści na emeryturach (Hoffman) bądź bliscy emerytury. A jak jest w młodszych rocznikach? Czy wydarzyło się przez te ćwierć wieku coś godnego uwagi, nie mówię nawet o sukcesie, bo takowego nie było? Widzę tylko jedno wydarzenie artystyczne z motywem kresowym: ekranizację wspomnień Oli Watowej „Wszystko co najważniejsze" traktującą o losie zesłańców. Ale i jej autora, Roberta Glińskiego (rocznik 1952), trudno zaliczyć do twórców młodej generacji.
Tych naprawdę młodych tamta tematyka już po prostu nie obchodzi. Pisząc o obrazie Kresów w polskiej kulturze czasów wolności, należałoby się, niestety, skupić na rewindykacjach, wydaniach dzieł za czasów komunizmu zakazanych i omówieniu wyklętych tematów, takich jak wywózki na Sybir. Dlaczego tak się stało? Żeby to wyjaśnić, nie można tej opowieści zaczynać na wschodzie, wśród mickiewiczowskich „pól malowanych zbożem rozmaitem". To skazuje nas bowiem na archeologię. Opowieść o Kresach zaczniemy więc w latach 40. XX wieku w Argentynie.
Berezyna na antypodach
Jeśli stworzymy równanie z trzema informacjami: Argentyna plus polska literatura plus lata 40. XX wieku wyjdzie nam, oczywiście, Witold Gombrowicz i „Trans-Atlantyk". Jak najbardziej słusznie. Pytanie brzmi jednak, dlaczego nie Florian Czarnyszewicz i „Nadberezyńcy"? Dzieło nazwane przez Michała Kryspina Pawlikowskiego „Wojną i pokojem" naszych Kresów, przez Czesława Miłosza określone mianem literackiego narkotyku, a przez Józefa Czapskiego opisywane jako „wielka książka".