Ludzie z mojego pokolenia pamiętają czasy, w których „pekaesem” dało się dojechać w niemal każdy zakątek kraju. Fakt, pojazdy najczęściej były mocno sfatygowane, ich punktualność pozostawiała wiele do życzenia, a o rozkład należało pytać w pobliskim sklepie spożywczym, bo wieszaniem stosownych tabliczek na przystankach (a często i stawianiem samych przystanków) nikt sobie nie zawracał głowy. Ale jakoś się to wszystko kręciło.
Czytaj więcej
Aż cztery na dziesięć rodzin nie korzystało w ostatnim roku z transportu publicznego. W Lubuskiem...
Transport zbiorowy w Polsce. Dlaczego zniknęły PKS-y
A potem przyszedł okres transformacji ustrojowej, w przewozach autobusowych zagościł wolny rynek, czego skutkiem była likwidacja setek nierentownych linii i miliony Polaków pozbawionych możliwości dotarcia do pracy czy szkoły.
Problem nie był zresztą typowo polski – borykało się z nim wiele krajów, co dostrzegła UE, przyjmując w 2007 r. rozporządzenie przewidujące, że państwa mają obowiązek zapewnić mieszkańcom każdej miejscowości dostęp do publicznego transportu. Dostały na to czas aż do 2019 r. Jak nam szły przygotowania?
„Gminy, w których nie istnieje organizowana przez samorząd komunikacja lokalna, zamieszkuje obecnie 13,8 mln osób. Posiadanie samochodu na terenach wiejskich jest często warunkiem uzyskania zatrudnienia” – pisali eksperci Klubu Jagiellońskiego w swojej analizie z 2018 r. pod znamiennym tytułem „Publiczny transport zbiorowy w Polsce. Studium upadku”.