Stwierdzenie, że Donald Tusk dał się ograć Rosjanom w kwestii raportu MAK, jest traktowane jako oczywistość także przez wielu polityków Platformy Obywatelskiej. Jest przy tym oczywiste, że z lojalności wobec szefa (także dlatego, że takie są wymogi walki między partiami) mówią o tym tylko nieoficjalnie. Ale mówią. I to z irytacją przemieszaną z zażenowaniem.
[srodtytul]Rezerwa się opłaca[/srodtytul]
Nie miejsce tu na Schadenfreude, choćby z tego powodu, że duża część krytyków postawy Tuska wobec Rosjan stała się mądra po fakcie. Rzecz w czym innym. Tusk należy do bardzo długiej galerii polskich polityków, którzy z ogromną naiwnością sądzili, że będą tymi pierwszymi, którzy znormalizują stosunki polsko-rosyjskie. Tej naiwnej wierze ulegali chyba wszyscy polscy politycy po 1989 roku.
I wszyscy się rozczarowywali, choć Tusk jest pierwszym, który został tak boleśnie upokorzony. Sprawia wrażenie, że chce dalej iść tą samą drogą, co nie jest dziwne, gdyż nikt nie lubi przyznawać się do własnych błędów. Być może dla potrzeb wyborczych zmieni kiedyś retorykę na bardziej ostrą wobec Rosji. Choć to akurat zdaje się mało prawdopodobne. Bowiem w Polsce – wbrew obiegowym twierdzeniom – tzw. rusofobia nie jest nośnym hasłem wyborczym.
Polacy bowiem premiują tych polityków, którzy obiecują im, że nawiążą przyjazne stosunki ze wszystkimi narodami i plemionami globu. Nasza rzekoma rusofobia wynika nie tyle z niechęci wobec Rosji, ile ze strachu przed nią (a to chyba jest zrozumiałe). Silniejsze za to jest oczekiwanie, że sprzedamy na wschód całą produkcję ziemniaków, sera, owoców miękkich i wszystkiego innego, co nasza „zielona wyspa” jest w stanie wyprodukować. Powszechne jest przy tym przekonanie, że zawsze można się dogadać. Tylko trzeba chcieć.